...dla własnej palety barw

sobota, 4 stycznia 2014

Oczy (horror) cz.1

     Czuję stado małych igiełek, dotykają mojej skóry. Są na twarzy. W okolicy oczodołowo - skroniowej. Głęboko w czaszce. Zwalczam ból, chowając głowę pod ramionami. Zaciskam zęby, szarpię włosy. Jednak oczy mam szeroko otwarte. Patrzę się w ziemię, a ziemia patrzy się na mnie. Ściany patrzą na mnie. Całe ciemne pomieszczenie pilnuje mnie wzrokiem.

                                                                                *

     Znowu w tej nudnej restauracji. Znowu z nią, piękną jak zawsze, chociaż teraz tego nie dostrzegałem. Kochałem jej zapach, tak samo chwilę, w której z czułością gładziła moją dłoń. Patrzyła na mnie tak troskliwie... i tak szczerze. Mimo wszystko, wolałbym jakby skierowała swoje oczy w inną stronę.
- Wiem, że to był twój najlepszy... - wzdrygnąłem się gdy to mówiła. Czemu znowu to przywołuje? - Przepraszam... Nie chcę znowu zaczynać, ale widzisz Mat, martwię się o ciebie. Czuję jak cię tracę. Strasznie oziębłeś...
- To przejdzie, obiecuję - uśmiechnąłem się blado. Ona jest teraz wszystkim. Nie mogę jej stracić. Ciągle to sobie powtarzam. Kiedy to się skończy...? Nie chcę jej unikać. Nie mam zamiaru dłużej gapić się na ten durny stół. Spojrzę jej w oczy. Teraz. I wszystko będzie jak dawniej. Nie bój się. Mimo, że dostanę zaraz palpitacji serca, a każda sekunda jest niczym wielki głaz upadający z echem w mojej głowie. Przełamię się.
Zacisnąłem pięści i zanurkowałem w jej spojrzeniu.
       Oblał mnie zimny pot. Jestem taki durny. Nigdy się nie nauczę. Znowu ujrzałem tą twarz. Wielkie oczy lalki, przeszywające na wskroś. Płaczące czernią, rozchodzącą się po sinej twarzy. Chmara igieł zasiadła na moim ciele. Krzyczałem. Krzyczałem i wybiegłem, słysząc jej słodki głosik przywołujący moje imię, tak bardzo niczego nieświadomy.
        Od jego śmierci wszystko się zaczęło. Czuję na sobie tysiące spojrzeń. Wiem, że nie mogę żadnego odwzajemnić, zawsze będzie tak samo. Biegłem przez środek mrowiska. Nowy York w godzinach szczytu. Jedna myśl: uciec. Jak najdalej.

                                                                              *

     Nienaturalny wytrzeszcz oczu. Świdruje całe ciało, błyskawicznie skanuje wzrokiem jak kameleon. Czarna ropa sączy się z oczodołów. Miesza się z krwią, spływa po suchej wardze przeciskając się między zgniłymi zębami. Skapuje na trędowaty język. Wielkie zabawkowe oczy wbijają się we mnie. Jestem uwięziony w ich odbiciu. Zamknięty w ciemności - torturują mnie. Ból rodzi się w brzuchu i ciśnie się ku górze. U końca płodzi tragiczny krzyk.
Lament zwrócił uwagę wszystkich szpetnych spojrzeń, które zgromadziły się wokół mnie.
Nie chcę waszej pomocy.

                                                                               *

- Przyspiesz Mat. Muszę skopać tym draniom tyłek.
Znowu nacisnąłem pedał gazu.

Niech licho porwie tego, kto wprowadził zwyczaj składania wizyt. ~ Carlo Goldoni


----

- Podnieś się Dan, no nie wydurniaj się, haha - człowiek, którego szarpię za podartą koszulę jest moim bratem. Nie mamy tej samej matki, jednak uważam, że ten martwy człowiek, któremu rwę jeszcze mocniej koszulę od zawsze był moim bratem. - Danny, haha, co ty...
      Trzask łamanej gałęzi. Jego głowa owalnym ruchem obróciła się w moją stronę. Znowu sądzi mnie swoim martwym wzrokiem. Patrzy na mnie z wyrzutem. Jego śnieżne oczy wystające spod krwawej brei są na mnie złe.
- Przepraszam stary, no weź - teraz wzrok przybrał grymas nienawiści. Jego oczy są takie szkliste, że mogę się w nich przejrzeć. Jednak nie ma mnie w odbiciu, tam też jest on. Żółć wypełniła mu oczy, zaczyna się wylewać. Nie wiem czemu. To ja czuję jak płynie. Lepkie zimno spływające po policzkach. Kisielowata maź nagli do ust, wypełnia uszy. Martwy Dan złapał mnie za dłoń.

- Pomóż Mat.

                                                                              *

     Jestem cały śliski. Drę się, a mój głos roznosi się po pustym mieszkaniu. Pytam ''Dlaczego?!'', a ściany odpowiadają tym samym. Wpycham sobie palce do gardła i wymiotuję. Wgryzam się w nadgarstek i wyję. Klęczę i powoli oddycham. Wbijam ślepia w brudną podłogę. Słyszę swoje serce. To dobrze, to znaczy, że się uspokajam. Czuję otaczający mnie zatęchły zapach. Kurz drażni gardło. Znowu zaczynam zauważać swoje zapuszczone mieszkanie. Stare deski skrzypiące pod moimi kolanami, parę wiekowych mebli, ciemne ściany, szary sufit. Na pokój przypada jedna zakurzona żarówka bez klosza. Źrenice już bardziej nie mogą mi pomóc w łapaniu światła. Szybko. Okna. Tak, muszę otworzyć okna. Lekki powiew wiatru. Krzta świeżego powietrza. Jak dobrze jest poczuć na sobie promień słońca. Pamiętam. Zawsze zamykałem oczy i śmiałem się, korzystając z ciepłej, suchej kąpieli. Czemu nie, teraz też mogę skorzystać z tej dobroci.

                                                                              *

     Wziąłem prysznic. Pierwszy raz od tygodnia umyłem swoje krótkie czarne włosy. Usunąłem zapach trolla z jamy ustnej. Naprawdę czuję się bardzo świeży. Tak, jestem niespokojny. Ale mam to w dupie. Nie zatruwaj mi życia Dan. Wiem, że to ty. Pogódź się z tym, że umarłeś.
- Won stąd! - wyrwało się ze mnie. Żarówka w pokoju pękła. Poczułem bolesne kłucie w plecach. Moje oczy powędrowały w stronę dźwięku. Na sznurku zwisał sam gwintowany trzonek po żarówce. W jego miejscu unosił się niewielki dymek, który pozostał w wyniku wybuchu.
- Dobrze? - szepnąłem sam do siebie. - Poszedłeś sobie. To już koniec.
To już koniec. Będę żył jak normalny człowiek. Zadzwonię do Amy, przeproszę ją, wytłumaczę jakoś swoje zachowanie. Zbuduje wszystko od nowa. Tak, dam radę. Czas wyjść na zewnątrz.
     Złapałem portfel i zarzuciłem na siebie poszarpany płaszcz. Po paru krokach zdecydowałem jednak, że bez niego będzie lepiej. Poprawiłem fryzurę i pierwszy raz od tygodnia chwyciłem za klamkę od mieszkania. Wychodząc jak najszybciej zamknąłem drzwi, żebym nie zmienił zdania. Coś białego mignęło przed moimi oczami. Ktoś przyczepił kartkę na wizjerze. Duży niewyraźny druk nakreślony grubym czarnym tuszem.

''POMÓŻ MAT''

Najlepsze są wizyty krótkie - Isokrates

-----

     Stoję i gapię się na białą kartkę ubrudzoną plamą atramentu. Już dosyć długo. Wytrzeszczam oczy i pytam się co jest do kurwy nędzy. Co to ma znaczyć. Miałeś sobie już pójść w diabły. Co znowu, co to jest...? Wibracje w kieszeni wybudziły mnie z tego wewnętrznego letargu. Jednak nie za pierwszym razem - trzy nieodebrane połączenia. Amy. Usiadłem na poręczy schodów, prowadzących w dół klatki i wybrałem numer. Jedna ręka z przyciśniętym telefonem do ucha, druga trzymająca w garści włosy na głowie. Nadal patrzę na widniejący przede mną czarny bazgroł, czekając aż ona odbierze. Jest. Ten cichy, aksamitny głosik.
- Halo? To ty, Mat? - milczałem, tak długo nie słyszałem tego głosu. Dźgnął mnie brutalnie w serce. Jedyne co mogłem, to głośno oddychać.
- Halo? Jesteś tam? Mat?
- A... - oderwałem wzrok od naznaczonych drzwi i mocniej szarpnąłem za włosy. - Amy! - krzyknąłem to tak nagle. Na pewno ją przestraszyłem.
- C-co się stało? - jej głosik stał się jeszcze słabszy, jakby zaraz miał zniknąć. Wydawała się być jeszcze bardziej filigranowa niż zwykle.
- Przepraszam. Amy, przepraszam - muszę być ostrożny, nie chcę, żeby teraz mnie zostawiła. - Wcale nie chciałem krzyczeć. Teraz ani wtedy. Przepraszam Amy. Chcę się znowu z tobą spotkać - jak odmówi to koniec.
- Proszę...
- Dobrze.
Wygrałem. Umówiliśmy się. Już dzisiaj, za trzy godziny. Wszystko naprawię. Odetchnąłem głęboko. Gdy się rozluźniłem, coś szarpnęło mnie za spód koszuli.
- Proszę pana, czemu pan przykleil tę kartkę do drzwi? - była to na oko sześcioletnia dziewczynka w różowej sukience. Dziecko rodziny z piętra wyżej.
- To nie ja. Jakiś dowcipniś nabazgrał na niej głupoty i postanowił przypiąć do mojego mieszkania.
Dziewczynka przyjrzała mi się uważnie.

- Ale ona jest pusta.

                                                                             *

     Wybrałem złą pogodę na naprawianie swojego życia. Świat owinął się w szary papier toaletowy, a spłuczka w niebie się spieprzyła. Wpół do trzeciej. To już pora. Mam nadzieję, że nie wyglądam tak źle. Zapukałem. Prawie od razu doszedł mnie odgłos stąpania drobnych nóżek. Szczęk zamka. Drzwi się uchylają. 
     Pierwsze co ujrzałem to zakręcony kosmyk złotych włosów. Przebiegłem wzrokiem przez kuszący biust, ku szyi. Ale co dalej? Spojrzałem trochę wyżej, mała, gładka bródka, wyżej, kształtne, czerwone usta, wyżej, drobny, lekko zadarty nosek. Dalej, jeszcze wyżej. Już go tu nie ma. Patrz.

                                                                              *

     Serce prawie złamało mi żebra. Zamroczyło mnie, zachwiałem się. Czuje, że moja głowa robi się coraz mniejsza, krew pulsuje za szybko. Za gorąco. Znowu je widzę. Już zapomniałem jak wyglądają. J e j oczy, widzę j e j morskie oczy. Za piękne, żeby były prawdziwe. Patrzą na mnie z taką troskliwością.
- Wyglądasz koszmarnie Mat - uśmiechnęła się lekko, jakby się bała reakcji. - Jesteś cały mokry. Chodź.
Złapała mnie łagodnie za dłoń i poprowadziła do swojego schludnego mieszkania. Kiedy ostatnio czułem się tak pięknie? Z każdym krokiem zapach jej domu coraz to bardziej pobudza mój od dawna zagracony smrodami zmysł olfaktoryczny. Lawenda i lekka nuta pomarańczy gładzą mój nos. Błogi zapach płynie przez zatoki i odurza mnie, rozpływając się w płucach. Nigdzie nie widzę kurzu. Nie czuję kurzu. Wszędzie tak jasno. Powiedziałbym, że to lokum jakiegoś anioła... Gdybym w któregoś wierzył.
- Usiądź Mat - uśmiechnęła się pewniej niż za pierwszym razem. - Napijesz się czegoś?
Usiadłem przy stole w kuchni.
- Masz jakąś kawę? - bąknąłem.
- Jakąś tam mam - jeszcze raz obrzuciła mnie swoim bajecznym wzrokiem i sięgnęła do najwyższej półki, słodko stając na paluszkach. Podziwiałem jej szczupłą sylwetkę. Wygląda tak niewinnie, a zarazem tak pociągająco. Spuściłem wzrok i zacząłem się bawić łyżeczką.
- Ile słodzisz?
- Dwie.
     Przesunąłem łyżeczkę jeszcze parę razy i spostrzegłem coś. Na drewnianym stole widnieje niewielki rysunek. Wyryty czymś, najprawdopodobniej nożem. Oko zamknięte w trójkącie. Jego gałka jest zwrócona w moją stronę. Przypadek.
- Amy... - przytaknęła cicho, żebym kontynuował. - To twoje dzieło?
- Co? - odwróciła się i podeszła do mnie.
- Tutaj, na stole - pokazałem jej miejsce na którym widniał ten znak. - zmrużyła oczy.
- Faktycznie. Jest tutaj mała ryska - uśmiechnęła się do mnie z politowaniem. - Och, Mat, nie wiedziałam, że jesteś takim pedantem.
Spojrzałem jeszcze raz na wyryty rysunek. O co jej chodzi. Mała ryska?
- Proszę - Amy postawiła przede mną filiżankę kawy, jednocześnie kładąc rękę na moim ramieniu. Usiadła naprzeciwko, wpatrując się jak łykam zrobionego przez nią napoju.
- Mam koszmary - zacząłem. - Od miesiąca codziennie śni mi się Danny. Jak umiera - spojrzałem kontrolnie na Amy. Już się nie uśmiechała. - I w tym śnie... Jestem razem z nim w samochodzie. Za każdym razem prosi mnie o pomoc - mówiąc to obracałem w dłoniach filiżankę. Chyba spaprałem sprawę. - Nie wiem co z tym zrobić.
Amy wyciągnęła swoją drobną rączkę i położyła ją na mojej dłoni, powoli gładząc. Znowu spojrzała na mnie tym pełnym troski wzrokiem.
- Może... Powinieneś porozmawiać o tym... z... z księdzem? - wiedziała, czego się spodziewać. Parsknąłem śmiechem.
- No pewnie. To na pewno znak od Boga. Pewnie chce mnie nawrócić, albo pies wie co jeszcze.
- Mimo to... Spróbuj z nim porozmawiać. Może to w tym leży problem...
Moje usta mimowolnie ułożyły się w kpiący uśmieszek. Powstrzymałam jednak chęć zbluzgania jej pomysłu.
- Zobaczę co da się zrobić - ścisnąłem jej małą rączkę i spojrzałem głęboko w oczy. Ale ona jest piękna.  Pociągnąłem lekko jej dłoń do siebie i zacząłem pochylać się w jej stronę, nadal zanurzony w tych pięknych oczach. Pozwoliła mi. Tak blisko. Coraz bliżej. Czuję już jej zapach. Nasze nosy się zetknęły. Następnie usta. Jest taka gładka. Taka pachnąca. Po chwili nasze wargi się rozłączyły.
- Chodź - złapała mnie za rękę i zaprowadziła na górę.

Nie ma jak w domu

------

     Przywarła mnie nagiego do łóżka. Ma na sobie już tylko cienki podkoszulek, przez który prześwitują jej kształtne piersi. Mimo moich dużych dłoni nie jestem w stanie objąć tego magnesu jedną ręką. Rozłożyła nogi na moim brzuchu i oparła się o mój tors. Zaczęła powoli się pochylać, pięknie wygięta na moim ciele. Przesuwa swoje delikatne dłonie wzdłuż mojego mostka, przyjemnie muskając złotymi lokami. Zamknęła mocno zielone oczy i złożyła swój słodki pocałunek. Czuję jej niespokojny, przerywany oddech. Szybkie bicie serca. Wyprostowała się i ściągnęła tę ostatnią dzielącą nas warstwę. Teraz gorąco mnie zabija. Jej boskie, jakże podniecające ciało zapaliło we mnie pochodnię żądzy. Już dłużej nie mogłem się powstrzymywać. Podniosłem się i złapałem Amy za drobne uda. Za chwilę usłyszałem jej cichy jęk. Jej klatka unosiła się coraz szybciej. Piersi wędrowały w górę i opadały rytmicznie. Zaczęła się symfonia dźwięków. Objęła moją głowę i wtuliła do siebie. Mogłem posmakować jej miękkości. Do tego jej aksamitny zapach, czuję, że zaraz głowa mi wybuchnie. Już nie mogę. Złapałem tę bezbronną, nieziemsko malowniczą lalkę i przewróciłem brutalnie na plecy. Przygniotłem do puchatej pościeli. Ponownie się w niej zanurzyłem, Amy zawołała błogo. Jej małe dłonie powędrowały w stronę moich pośladków, podczas gdy ja już przestałem myśleć i w transie nabierałem szybkości. Jęk za jękiem. Złapałem jej piersi. Ostatni brutalny ruch. Lament anioła. Nasze oddechy się zsynchronizowały, powoli słabnąc. Spojrzałem w jej załzawione oczy, ona tylko przywołała moje imię.

                                                                                *

     Obudziło mnie stukanie w okno. Zdjąłem z siebie kołdrę i usiadłem na brzegu łóżka. Oparłem dłonie o kolana i rozmasowałem czoło. Czuję słonawy zapach.
Już pamiętam.
     Spojrzałem za siebie, Amy słodko spała z odsłoniętą piersią. Znowu stukanie. Skierowałem wzrok w stronę dźwięku. Jakiś ptak wyżywa się na szybie. Niech go diabli. Stuk puk, stuk puk. Szelest kołdry. Amy się przebudziła.
- Dzień dobry kochanie - przetarła szkliste oczy i cicho ziewnęła. 
Stuk puk. 
Uśmiechnąłem się lekko w odpowiedzi.
- Wiesz Mat... Kocham te ciche poranki. Kiedy nic nie zakłóca ciszy - poczułem mocne uderzenie, gdy usiadła na drugim brzegu łóżka, zdejmując z siebie kołdrę. Nadal jest tak samo powalająca.
Stuk puk.
- Tak... Oprócz tego cholernego ptaka.
- Ptaka? - Amy zarzuciła lokami i spojrzała w stronę okna.Stuk puk - O, faktycznie, stoi tam kruczek. Ale samym patrzeniem chyba nie zakłóca ciszy?
Stuk puk.
- Przecież stuka tym dziobem jak głupi.
- Chyba się nie wyspałeś. - rzuciła przez ramię, naciągając na siebie koszulkę. - Idę zrobić kawę.
Rozległ się pisk czajnika dochodzący z dołu. Stuk puk.
- Wstawiałaś wcześniej wodę?
- Co? - Amy spojrzała na mnie pytająco.
- Czy wstawiłaś już wodę na kawę?!
- Nie... Jak to miałam zrobić. - odpowiedziała zmieszana.
Stuk puk.
Amy obrzuciła mnie znowu troskliwym spojrzeniem i zeszła na dół. Bez słowa ubrałem się i poszedłem za nią.
     Schodzę z piętra w stronę kuchni. Znowu ten sam widok. Amy stojąca przy blacie, sypiąca kawę do filiżanek. Z tą różnicą, że miała na sobie ciut przydługą - jednak niewystarczająco długą - koszulkę. Wszystko wydaje się być normalne. Jednak nie czuję... nie czuję tej wspaniałej atmosfery bijącej od każdej ściany. Zapachy gdzieś się ulotniły. Poza tym... ten hałas. Czajnik nie przestaje piszczeć. Czemu ona nic z tym nie zrobi? Zatrzymałem się przy stole. Złapałem za oparcie krzesła, chcąc usiąść, jednak szybko zrezygnowałem. Ten sam znak. Nie. Znaki na całym blacie stołu.
Stuk. puk.
Amy zalała wrzątkiem filiżanki. Odstawiła piszczący czajnik. Nie odwracając głowy, przywołała mnie ręką do siebie.
Stuk puk.
Czemu się nie odwróci?
- Mówiłaś coś?
Spojrzałem na jej dłoń, po czym przeniosłem wzrok na jej oczy. Znowu. Sączyły czarną ropę.

- POMÓŻ MAT!

*

     Biegnę wzdłuż nowojorskich ulic. Biegnę i odpycham śmiejących się w twarz marionetek - ludzi. Płaczące cygańskie dzieci wpychają się pod nogi z wystawionymi rękami. Wbiegam w coraz większy miejski jazgot. Jeden wielki burdel. 
Gardzę nimi wszystkimi.
Tylko ja posiadam tutaj własną świadomość. Tylko mnie na to stać. Spieprzajcie mi z drogi, kukły.


Stuk Puk ~ Bartosz Charysz



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz