Kryształ
emanował mocnym lazurowo-zielonym światłem. Jego aura zdawała się
poruszać drobnymi kamykami wokół stóp i wprawiać ciało w
nieprzyjemne dreszcze. Misternie ułożony zamek z kart
w namiocie kapitana jednego z pobliskich posterunków runął
bezpowrotnie. Gwiazdy zabłysły jasnym promieniem. Kamień pękł.
Fala niewyobrażalnej mocy powaliła na kolana każde stworzenie w
odległości kilku mil. Noc zaczęła tracić władzę, a jej mroczne
królestwo zostało brutalnie ogołocone przez białe światła na
niebie. Świat otworzył wyrwane ze snu oczy i zastygł w strachu.
- Co
jest...? Gwyn? Xavier?!
Trawa
wokół kryształu pokryła się grubym szronem, jeszcze przed chwilą
sypka gleba momentalnie stwardniała. Chłód uciekał w zabójczym
tempie. Mężczyźni stłumieni mocą kryształu szurnęli tyłkami,
próbując oddalić się jak najdalej od siedliska. Wszyscy prócz
jednego, którego imienia nie wymienił młodzieniec. Schowany za
długimi strąkami tłustych czarnych włosów mężczyzna klęczał,
oparty na chudych dłoniach, wpatrując się z obłędem w
przekrwionych oczach w przejrzysty kamień. Szeptał, a jego szept
odbijał się echem w uszach próbującego uciec od tej
przytłaczającej siły adepta magii. Wypowiadane przez niego słowa
przerażały, a każde uderzało niczym sztylet wepchnięty z wielką
siłą w jego brzuch. To nie był ludzki język, brzmiał raczej jak
pozbawiony sensu bełkot obudzonego ze stanu śmierci człowieka.
Młodzieniec widywał takie przypadki przebywając wśród
nekromantów próbujących wskrzeszyć zmarłych, jednak ten czymś
się różnił. I był bardziej mroczny. Niezrozumiały, odpychający
i wdzierający się siłą w myśli głos. Gwiazdy wciąż świeciły.
Czas nie był znany, ale magowie go czuli. Czuli go i widzieli jak
piasek w klepsydrze przesypuje się do końca. Chłód zmroził ich
wszystkie kości
- Darius!
- starszy z magów krzyknął, załamującym się głosem. - Odejdź!
Klęczący
mężczyzna, nie odwracając się od kryształu uciszył go dłonią,
a następnie ledwie ruchem palców sprawił, że ten pękł jak bańka
mydlana zostawiając na białej trawie, jego koledze i na młodym
adepcie czerwoną plamę. Gwiazdy zapłonęły mocniej. Zimno
przestało istnieć. Wszystko umarło. Niewidzialne i bezsilne duchy
próbowały pociągnąć za kawałek szaty, chcąc pomóc, dać
ciepło, którego nie posiadają. Zrywki świadomości podpowiadały
życiu, żeby uciekało. Jednak przed oczami była jedynie mgła, w
uszach morderczy śmiech, a wszędzie wokół śnieg. Śnieg. Śnieg
i zapach. Skóra? Krew? Kwiaty? Liście. Znajome zioła. Łopian i
Arnika. Cichy odgłos płynącej rzeczki. Krzyk, wystraszone oczy,
wyciągnięta ręka. Jego imię. A potem wypowiedziana samym ruchem
ust inkantacja i silne
szarpnięcie w dołku. Zbyt szybko.
Drzewa
wygięły się i zawirowały, kryształ rozpłynął się w swoim
lazurowym świetle, klęczący mężczyzna rozpłynął się w mroku,
zostawiając za sobą demoniczny śmiech. Została tylko ta twarz.
Usta, ochlapane krwią najdroższego przyjaciela, szepcące w jego
stronę zaklęcie teleportacji. Usta Gwyna, jego ostatniego mentora,
ratującego nie siebie, a marnego adepta przed magią samej śmierci.
Ostatni obraz, który utrwalił się tego dnia w otchłani umysłu
przyszłego wielkiego maga – Samuela.
I
Rozbujane
ciepłym wiatrem gałęzie starej wierzby wprawiały w szelest bujnie
oblepioną liśćmi koronę drzewa. Zielony płaszcz, który tworzyły
jej gęsto opadające ramiona był ulubioną kryjówką dla ptaków,
mniejszych zwierząt i kilku wagarujących urwisów. Był środek
dnia. Kopuła katedry Akademii błyszczała się i raziła z oddali
odbitymi promieniami słońca. Do wielkiego gmachu prowadziła
kamienna dróżka, przebijająca się przez ogromny, kwitnący i
fosforyzujący magią park - niebezpodstawnie będący chlubą
rektora uczelni. Tutaj kamienna dróżka rozdzierała się na
mniejsze, gubiące się w różnych zakamarkach i prowadzących
zarówno do tych mniej znanych adeptom miejsc, jak i do tych
powszechniejszych, w których odbywały się zajęcia poza głównym
budynkiem. Najdłuższa jednak i główna ścieżka prowadząca do
Aed Enno, wychodząc z parku płynęła dalej po zielonych pagórkach,
mijając sad i mały klasztorek mnichów, przez chwilę towarzysząc
rwącej rzeczce i, w końcu, odrywając się od niej biegła przez
pola ziół, podziwiając tańczące wierzby i znikając za zamglonym
horyzontem.
Jedwabne
chmury rozlały się po błękitnym niebie, rozdmuchiwane to w jedną,
to w drugą stronę przez twórczy wiatr wystawiający cichą sztukę
dla tych co zwykli patrzeć nieco wyżej niż zazwyczaj. Dzieci
dobiegły do drzewa głośno dysząc i wykrzykując uzyskane w
wyścigu miejsca. Pierwsza była dziewczynka, mająca przywilej
wytknięcia języka dwóm wyprzedzonym, czerwonym jak pomidory
chłopcom.
- Znowu
wygrałam, wy baby!
- Sama
jesteś baba! - syknął oburzony Xavier i usiadł na zielonej
trawie pod okalającymi ramionami wierzby. Cienkie promienie słońca
przebijające się przez gęsto rozsiane liście dostawały się do
środka kryjówki i tańczyły, przeplatając się ze sobą na
głowach małych adeptów. W koronie drzewa para ptaków
zatrzepotała skrzydłami, ćwierkając staccato. Letnie powietrze
łasiło się do nosków dzieci, wypełniając łapczywie ich szybko
pracujące płuca.
- Masz
je? - Dziewczynka odwróciła się do chłopca, który dobiegł
ostatni, dysząc najgłośniej z całej trójki. Gwyn, próbując
złapać oddech, pokiwał tylko głową, podpierając na dygoczących
kolanach ciężar swojego wiotkiego ciała, po czym zdjął z
ramienia małą torbę wypełnioną lśniącymi owocami. Łup
uderzył miękko o ziemię i poturlał się prezentując całą
swoją okazałość.
- Eeth
Ethalis. – Zwyciężczyni wyścigu uśmiechnęła się szeroko, a
jej piękne żółto-zielone oczy zaświeciły się z apetytem. -
Zakazane mnisie jabłka! - Dziewczynka podniosła owoce i rzuciła
kolegom po jednym. - Jedzmy, zanim zostaniemy przeklęci przez panią
Fithyllę! - zaśmiała się swoim charakterystycznie przerywanym i
tłumionym słodko śmiechem. - Te grubasy chcą zawsze zostawić
wszystko dla siebie.
- Prawda
– odparł Xavier z przekąsem. - A my musimy jeść jakieś wióry,
bo niby to dobre dla energii czy coś – dodał marudnym głosem i
głośno ugryzł trzymane jabłko, które trysnęło sokiem spod
jego niewielkich zębów. Dwójka przyjaciół zrobiła to samo, po
czym wytrzeszczając szeroko oczy, wymieniła się spojrzeniami.
- O
matko... – skonstatował z pełnymi ustami Gwyn.
Czerwone
do tej pory policzki kraśniały bardziej z każdym chrupnięciem, a
jeszcze przed chwilą sporej wielkości jabłka znikały z zawrotną
prędkością obracane w palcach dzieci, dopóki nie zamieniły się
w ogryzki. A potem ręce sięgnęły po następne. I jeszcze kolejne.
- Pasz...cie
na to – zaczął Xavier z pełnymi jeszcze ustami, co spowodowało,
że wydostało się z nich parę przemielonych odłamków owocu, po
czym podrzucił świeży ogryzek, celując w niego drugą, otwartą
dłonią. Pozostałości jabłka zapłonęły czerwonym ogniem i nim
zdążyły spaść na ziemię, zniknęły, zostawiając w powietrzu
tańczące krótką chwilę języczki ognia, które przybrały
postać małych galopujących koników.
- Łaaaał!
- zachwyciła się dziewczynka i zaklaskała w dłonie, przełykając
głośno swój ostatni kawałek smakołyku. - Xav! Kiedy się tego
nauczyłeś?
Chłopiec
chrząknął tylko z dumą i zdmuchnął z ręki coś niewidzialnego.
- Babskie
czary – oznajmił Gwyn, zakasując rękawy białej koszuli i
zazdrośnie spojrzał na uradowaną rówieśniczkę. - T o jest
magia! Płatku, możesz już klaskać! - Gwyn potarł dłonią o
drugą i zmrużył oczy w skupieniu, zadzierając dotknięty kilkoma
piegami nos. Trwało to jeszcze minutę, aż w końcu podniósł
powieki, biorąc o dwa ogryzki więcej od kolegi i podrzucając
jeden za drugim... zaczął żonglować.
Xavier
wybuchł śmiechem, a dziewczynka zwana Płatkiem zawtórowała
klaszcząc w dłonie i gwiżdżąc cyrkową melodię. Cała trójka
zaczęła się głośno bawić, a ich śmiechy powędrowały przez
pobliską polanę, sięgając aż do głównej ścieżki, na której
pojawił się nieznany nikomu mężczyzna. Nucił on jakąś
delikatną melodię i starał się dobrać akordy na przewieszonej
przez szyję mandolinie.
- Zielony
płaszcz, który... tworzył jej ramiona, jej wszystkie palce,
włosy... Och... Cała ona? - Wyjął zza ucha kolorowe pióro i
przystanął na jednej nodze. Balansując, pobrał atrament z
przywiązanego do paska kałamarza i zapisał słowa ballady na
przyczepionym do uda pergaminie. - Chyba idealnie – stwierdził
zadowolony, patrząc na swoje pozawijane pismo niczym na arcydzieło.
Koło
kanciastej czapki barda zatrzepotały maleńkie skrzydła,
zostawiając za sobą dźwięczny świergot. Wędrowiec odprowadził
wzrokiem pędzącego ptaszka, po czym złożył ręce w kopułkę i
zagwizdał między kciuki powtarzając zasłyszany radosny trel.
Naraz odpowiedział mu chóralny śpiew niewidzialnych dla ziemskiego
oka stworzeń. Bard wiedział co to. Zamknął oczy i z uśmiechem
zaczerpnął powietrza oraz płynących razem z nim dźwięków. To
magia Aed Enno zaczęła przyglądać się mu z ciekawością. A jemu
bardzo to odpowiadało.
Różnokolorowe
kwiaty rozpraszały, zachęcały do zboczenia z drogi i zniknięcia w
głębi polan. Świeże i delikatne zapachy odurzały ciągnąc
powieki ku dołowi, a całe ciało uginało się w błogości,
domagając się snu pomimo tego, że słońce tkwiło w najwyższym
swoim punkcie. To były piękne druidzkie czary. Noszony z wiatrem
pył z nasion niebiańskiego maku dostawał się do śluzówek,
łaskocząc przy tym i potęgując działanie usypiającej magii.
Każdy nieznajomy, który był w stanie dostrzec kształtujące się
w oddali kontury Akademii, po krótkim czasie zmożony zmęczeniem
zmuszony był położyć się na miękkim dywanie z kwiatów. Jednak,
gdy się budził, był już w zupełnie innym miejscu pośrodku
rozdroża, które niezależnie od pobranego kierunku zawsze
prowadziło w stronę przeciwną do Aed Enno.
Bard
zdjął z szyi zawieszoną mandolinę i zarzucił ją przez ramię.
Podążył lekkim krokiem wzdłuż kamiennej ścieżki i uśmiechając
się do magicznie kokietujących go zewsząd odgłosów natury,
odpowiedział im melodyjnym śpiewem.
Wżdy
posłuchaj polne dziecię
jak
ten wiatr co niebo niesie
rwie
się tańczy ciągle zmienia
tańcząc
rwie się od niechcenia
chce
mnie uśpić wbrew pragnienia
Przez delikatne wzniesienia
przepłynęła szeroka fala pochylającej się w pokłonie
zieleni. Mężczyzna szedł
dalej, ku nikomu nie znanemu celowi wewnątrz wielkiej Akademii.