...dla własnej palety barw

sobota, 11 marca 2017

Rinbo

Kryształ emanował mocnym lazurowo-zielonym światłem. Jego aura zdawała się poruszać drobnymi kamykami wokół stóp i wprawiać ciało w nieprzyjemne dreszcze. Misternie ułożony zamek z kart w namiocie kapitana jednego z pobliskich posterunków runął bezpowrotnie. Gwiazdy zabłysły jasnym promieniem. Kamień pękł. Fala niewyobrażalnej mocy powaliła na kolana każde stworzenie w odległości kilku mil. Noc zaczęła tracić władzę, a jej mroczne królestwo zostało brutalnie ogołocone przez białe światła na niebie. Świat otworzył wyrwane ze snu oczy i zastygł w strachu.
                   - Co jest...? Gwyn? Xavier?!
Trawa wokół kryształu pokryła się grubym szronem, jeszcze przed chwilą sypka gleba momentalnie stwardniała. Chłód uciekał w zabójczym tempie. Mężczyźni stłumieni mocą kryształu szurnęli tyłkami, próbując oddalić się jak najdalej od siedliska. Wszyscy prócz jednego, którego imienia nie wymienił młodzieniec. Schowany za długimi strąkami tłustych czarnych włosów mężczyzna klęczał, oparty na chudych dłoniach, wpatrując się z obłędem w przekrwionych oczach w przejrzysty kamień. Szeptał, a jego szept odbijał się echem w uszach próbującego uciec od tej przytłaczającej siły adepta magii. Wypowiadane przez niego słowa przerażały, a każde uderzało niczym sztylet wepchnięty z wielką siłą w jego brzuch. To nie był ludzki język, brzmiał raczej jak pozbawiony sensu bełkot obudzonego ze stanu śmierci człowieka. Młodzieniec widywał takie przypadki przebywając wśród nekromantów próbujących wskrzeszyć zmarłych, jednak ten czymś się różnił. I był bardziej mroczny. Niezrozumiały, odpychający i wdzierający się siłą w myśli głos. Gwiazdy wciąż świeciły. Czas nie był znany, ale magowie go czuli. Czuli go i widzieli jak piasek w klepsydrze przesypuje się do końca. Chłód zmroził ich wszystkie kości
- Darius! - starszy z magów krzyknął, załamującym się głosem. - Odejdź!
Klęczący mężczyzna, nie odwracając się od kryształu uciszył go dłonią, a następnie ledwie ruchem palców sprawił, że ten pękł jak bańka mydlana zostawiając na białej trawie, jego koledze i na młodym adepcie czerwoną plamę. Gwiazdy zapłonęły mocniej. Zimno przestało istnieć. Wszystko umarło. Niewidzialne i bezsilne duchy próbowały pociągnąć za kawałek szaty, chcąc pomóc, dać ciepło, którego nie posiadają. Zrywki świadomości podpowiadały życiu, żeby uciekało. Jednak przed oczami była jedynie mgła, w uszach morderczy śmiech, a wszędzie wokół śnieg. Śnieg. Śnieg i zapach. Skóra? Krew? Kwiaty? Liście. Znajome zioła. Łopian i Arnika. Cichy odgłos płynącej rzeczki. Krzyk, wystraszone oczy, wyciągnięta ręka. Jego imię. A potem wypowiedziana samym ruchem ust inkantacja i silne szarpnięcie w dołku. Zbyt szybko.
Drzewa wygięły się i zawirowały, kryształ rozpłynął się w swoim lazurowym świetle, klęczący mężczyzna rozpłynął się w mroku, zostawiając za sobą demoniczny śmiech. Została tylko ta twarz. Usta, ochlapane krwią najdroższego przyjaciela, szepcące w jego stronę zaklęcie teleportacji. Usta Gwyna, jego ostatniego mentora, ratującego nie siebie, a marnego adepta przed magią samej śmierci. Ostatni obraz, który utrwalił się tego dnia w otchłani umysłu przyszłego wielkiego maga – Samuela.


I




Rozbujane ciepłym wiatrem gałęzie starej wierzby wprawiały w szelest bujnie oblepioną liśćmi koronę drzewa. Zielony płaszcz, który tworzyły jej gęsto opadające ramiona był ulubioną kryjówką dla ptaków, mniejszych zwierząt i kilku wagarujących urwisów. Był środek dnia. Kopuła katedry Akademii błyszczała się i raziła z oddali odbitymi promieniami słońca. Do wielkiego gmachu prowadziła kamienna dróżka, przebijająca się przez ogromny, kwitnący i fosforyzujący magią park - niebezpodstawnie będący chlubą rektora uczelni. Tutaj kamienna dróżka rozdzierała się na mniejsze, gubiące się w różnych zakamarkach i prowadzących zarówno do tych mniej znanych adeptom miejsc, jak i do tych powszechniejszych, w których odbywały się zajęcia poza głównym budynkiem. Najdłuższa jednak i główna ścieżka prowadząca do Aed Enno, wychodząc z parku płynęła dalej po zielonych pagórkach, mijając sad i mały klasztorek mnichów, przez chwilę towarzysząc rwącej rzeczce i, w końcu, odrywając się od niej biegła przez pola ziół, podziwiając tańczące wierzby i znikając za zamglonym horyzontem.
Jedwabne chmury rozlały się po błękitnym niebie, rozdmuchiwane to w jedną, to w drugą stronę przez twórczy wiatr wystawiający cichą sztukę dla tych co zwykli patrzeć nieco wyżej niż zazwyczaj. Dzieci dobiegły do drzewa głośno dysząc i wykrzykując uzyskane w wyścigu miejsca. Pierwsza była dziewczynka, mająca przywilej wytknięcia języka dwóm wyprzedzonym, czerwonym jak pomidory chłopcom.
- Znowu wygrałam, wy baby!
- Sama jesteś baba! - syknął oburzony Xavier i usiadł na zielonej trawie pod okalającymi ramionami wierzby. Cienkie promienie słońca przebijające się przez gęsto rozsiane liście dostawały się do środka kryjówki i tańczyły, przeplatając się ze sobą na głowach małych adeptów. W koronie drzewa para ptaków zatrzepotała skrzydłami, ćwierkając staccato. Letnie powietrze łasiło się do nosków dzieci, wypełniając łapczywie ich szybko pracujące płuca.
- Masz je? - Dziewczynka odwróciła się do chłopca, który dobiegł ostatni, dysząc najgłośniej z całej trójki. Gwyn, próbując złapać oddech, pokiwał tylko głową, podpierając na dygoczących kolanach ciężar swojego wiotkiego ciała, po czym zdjął z ramienia małą torbę wypełnioną lśniącymi owocami. Łup uderzył miękko o ziemię i poturlał się prezentując całą swoją okazałość.
- Eeth Ethalis. – Zwyciężczyni wyścigu uśmiechnęła się szeroko, a jej piękne żółto-zielone oczy zaświeciły się z apetytem. - Zakazane mnisie jabłka! - Dziewczynka podniosła owoce i rzuciła kolegom po jednym. - Jedzmy, zanim zostaniemy przeklęci przez panią Fithyllę! - zaśmiała się swoim charakterystycznie przerywanym i tłumionym słodko śmiechem. - Te grubasy chcą zawsze zostawić wszystko dla siebie.
- Prawda – odparł Xavier z przekąsem. - A my musimy jeść jakieś wióry, bo niby to dobre dla energii czy coś – dodał marudnym głosem i głośno ugryzł trzymane jabłko, które trysnęło sokiem spod jego niewielkich zębów. Dwójka przyjaciół zrobiła to samo, po czym wytrzeszczając szeroko oczy, wymieniła się spojrzeniami.
- O matko... – skonstatował z pełnymi ustami Gwyn.
Czerwone do tej pory policzki kraśniały bardziej z każdym chrupnięciem, a jeszcze przed chwilą sporej wielkości jabłka znikały z zawrotną prędkością obracane w palcach dzieci, dopóki nie zamieniły się w ogryzki. A potem ręce sięgnęły po następne. I jeszcze kolejne.
Pasz...cie na to – zaczął Xavier z pełnymi jeszcze ustami, co spowodowało, że wydostało się z nich parę przemielonych odłamków owocu, po czym podrzucił świeży ogryzek, celując w niego drugą, otwartą dłonią. Pozostałości jabłka zapłonęły czerwonym ogniem i nim zdążyły spaść na ziemię, zniknęły, zostawiając w powietrzu tańczące krótką chwilę języczki ognia, które przybrały postać małych galopujących koników.
- Łaaaał! - zachwyciła się dziewczynka i zaklaskała w dłonie, przełykając głośno swój ostatni kawałek smakołyku. - Xav! Kiedy się tego nauczyłeś?
Chłopiec chrząknął tylko z dumą i zdmuchnął z ręki coś niewidzialnego.
- Babskie czary – oznajmił Gwyn, zakasując rękawy białej koszuli i zazdrośnie spojrzał na uradowaną rówieśniczkę. - T o jest magia! Płatku, możesz już klaskać! - Gwyn potarł dłonią o drugą i zmrużył oczy w skupieniu, zadzierając dotknięty kilkoma piegami nos. Trwało to jeszcze minutę, aż w końcu podniósł powieki, biorąc o dwa ogryzki więcej od kolegi i podrzucając jeden za drugim... zaczął żonglować.
Xavier wybuchł śmiechem, a dziewczynka zwana Płatkiem zawtórowała klaszcząc w dłonie i gwiżdżąc cyrkową melodię. Cała trójka zaczęła się głośno bawić, a ich śmiechy powędrowały przez pobliską polanę, sięgając aż do głównej ścieżki, na której pojawił się nieznany nikomu mężczyzna. Nucił on jakąś delikatną melodię i starał się dobrać akordy na przewieszonej przez szyję mandolinie.
- Zielony płaszcz, który... tworzył jej ramiona, jej wszystkie palce, włosy... Och... Cała ona? - Wyjął zza ucha kolorowe pióro i przystanął na jednej nodze. Balansując, pobrał atrament z przywiązanego do paska kałamarza i zapisał słowa ballady na przyczepionym do uda pergaminie. - Chyba idealnie – stwierdził zadowolony, patrząc na swoje pozawijane pismo niczym na arcydzieło.
Koło kanciastej czapki barda zatrzepotały maleńkie skrzydła, zostawiając za sobą dźwięczny świergot. Wędrowiec odprowadził wzrokiem pędzącego ptaszka, po czym złożył ręce w kopułkę i zagwizdał między kciuki powtarzając zasłyszany radosny trel. Naraz odpowiedział mu chóralny śpiew niewidzialnych dla ziemskiego oka stworzeń. Bard wiedział co to. Zamknął oczy i z uśmiechem zaczerpnął powietrza oraz płynących razem z nim dźwięków. To magia Aed Enno zaczęła przyglądać się mu z ciekawością. A jemu bardzo to odpowiadało.
Różnokolorowe kwiaty rozpraszały, zachęcały do zboczenia z drogi i zniknięcia w głębi polan. Świeże i delikatne zapachy odurzały ciągnąc powieki ku dołowi, a całe ciało uginało się w błogości, domagając się snu pomimo tego, że słońce tkwiło w najwyższym swoim punkcie. To były piękne druidzkie czary. Noszony z wiatrem pył z nasion niebiańskiego maku dostawał się do śluzówek, łaskocząc przy tym i potęgując działanie usypiającej magii. Każdy nieznajomy, który był w stanie dostrzec kształtujące się w oddali kontury Akademii, po krótkim czasie zmożony zmęczeniem zmuszony był położyć się na miękkim dywanie z kwiatów. Jednak, gdy się budził, był już w zupełnie innym miejscu pośrodku rozdroża, które niezależnie od pobranego kierunku zawsze prowadziło w stronę przeciwną do Aed Enno.
Bard zdjął z szyi zawieszoną mandolinę i zarzucił ją przez ramię. Podążył lekkim krokiem wzdłuż kamiennej ścieżki i uśmiechając się do magicznie kokietujących go zewsząd odgłosów natury, odpowiedział im melodyjnym śpiewem.

Wżdy posłuchaj polne dziecię
jak ten wiatr co niebo niesie
rwie się tańczy ciągle zmienia
tańcząc rwie się od niechcenia
chce mnie uśpić wbrew pragnienia

Przez delikatne wzniesienia przepłynęła szeroka fala pochylającej się w pokłonie

zieleni. Mężczyzna szedł dalej, ku nikomu nie znanemu celowi wewnątrz wielkiej Akademii. 

1 komentarz: