...dla własnej palety barw

niedziela, 18 maja 2014

Czym jest zazdrość?


Czym jest zazdrość...
... To skleroza.
Zapomnienie każdej chwili,
Każdego uśmiechu i nawet myśli,
O tym, że masz stałe miejsce,
Ciepło rąk, bijące serce
Że wierzyłeś w swoje siły,
Że masz to, o czym nie śnili.

niedziela, 4 maja 2014

Forest

W Europie - Miś. W mniej rozpieszczonej Europie - Niedźwiedź. Na terenach Alaski - Monstrualne Miażdżydupsko. W Rosji - Szwagier. W kręgach poetyckich - gargantuiczny bies okryty szorstką sierścią szatana.
I ja - Emil. Odkąd zacząłem pracę na stanowisku sprzedawcy artykułów drogich, niezbędnych do życia i jedynych w tej zarośniętej ziemią tundrze, stwierdziłem, że jest bezpiecznie. Bo z pozoru było. W końcu odludzie - parę domów na krzyż w promieniu od cholery kilometrów. No po prostu spokój.  
Dzienną dawkę klientów szło zliczyć na palcach jednej ręki. Ale, no cóż... ten plus okazał się być zarazem sporym minusem, o czym dowiedziałem się po czasie. Bo ja naprawdę chciałem uciec od nawałnicy niepotrzebnych mi do szczęścia rozmów z jeszcze bardziej niepotrzebnymi mi do szczęścia ludźmi.
A to ci dopiero porażka życia.

*

Los tak chciał, żebym umarł słuchając wywodów samotnych emerytów.
Jeszcze nigdy podczas swojej krótkiej egzystencji nie otrzymałem od drugiego człowieka takiej dozy zaufania, czy jakkolwiek to nazwać, w trakcie pierwszej wymiany zdań.
Pieczołowitość prowadzonych konwersacji sprawiła, że poczułem się jakbym sam wymacał raka piersi pani Begum, urodził córkę o imieniu Melody, która wyszła za mąż, ma czwórkę dzieci i niestety nie ma dla mnie czasu, zmagał się z prostatą od dwudziestu pięciu lat, zawiódł syna, który mnie nienawidzi, tęsknił za Michaelem, bo nieszczęśliwie mnie opuścił i przeżył co najmniej cztery zawały.
I jeszcze szanowna, kur-dę, pani Forest (jedyny, niestety, ''forest'' w okolicy), która, chyba za każdym razem kiedy odwiedza sklep, czuje obowiązek, wręcz zew, wytarcia gówna z buta na progu. Ja nie wiem, czy ona specjalnie przed wejściem kręci się w okolicy w poszukiwaniu najobfitszego okazu kału, który mogłaby rozprowadzić na moich (dobra, mojego szefa) biednych sosnowych panelach.
- Hej... kochanie. - Uwaga, rzygam! Patrzeć, jak osiemdziesięcioletnia staruszka, która zapomniała, że jest osiemdziesięcioletnią staruszką, zbliża się do ciebie (nie wspomnę o różowych kozaczkach i skórzanej kurteczce), wymawiając z mocą gwiazdy playboya: ''ko-cha-nie'', po każdej sylabie, zasysając pomarszczone usta i cmokając potężnie, czy też mlaskając obficie, jakkolwiek by to nazwać. - Masz może coś... - O tak, obliż swoje babcinne wargi, kocham to! - ...na suche usta?
Nieee! Nie mam, do cholery, wynoś się! Won!
- Tak, uprzejmie proszę.
Skosztuj swojego nawozu spod podeszwy.
- Mam do zaoferowania pani bardzo dobry krem nawilżający. Powinno pomóc prawie od razu.
Przynajmniej tak tu jest napisane.
- Czegoś jeszcze sobie pani życzy?
Seksbomba pani Forest życzyła sobie bardzo wiele.
- Oh...
To jest moment, w którym kulę się przed bolesnym ciosem.
- Kochany panie Miller... - staruszka puściła mi pociągające (tak to nazwę) spojrzenie. - czy znalazłby pan chwilę...
Pewnie, już pędzę, żeby oddać ci chwil... o kurde, ale syf. Musiałem pomazać ladę zapiekanką z mikrofali. Gdzie jest jakaś szmata....? He-he. Pani Forest, czy mogłaby pani przejechać swoją twarzą w tym miejscu? Nie... O, tu jest. Rany, ten keczup nie chce zejść... Kurde, co to jest? O fuj.
- ...także co pan o tym myśli?
Ale gówno.
- Tak, tak, zapraszam jutro, pomyślimy.
Już nie wnikam jakie słowa padły z ust staruszki, że moja odpowiedź tak ją ucieszyła. Ale wyszła. Wyszła i po chwili rozdarła się swoim skrzeczliwym głosem. Coś łupnęło, coś chrupnęło, coś upadło. Coś zabrzmiało jak część urokliwej nocy w Rosji. Pamiętam trochę przez mgłę, ale dobrze się wtedy piło z chłopakami. Tak... Ktoś wtedy krzyknął: ''Szwagier idzie!'', a później ktoś jeszcze coś w stylu: ''Idźmy po prędce, gdyż niechybnie czarna mara nas nawiedziła''. Wtedy go usłyszałem. Enigmatyczna postać przed którą wszyscy spieprzaliśmy. Szwagier... Skurwysyn matki natury, niedźwiedź.


*

Pięć minut, czterdzieści sekund od czasu tajemniczej serii onomatopej wydanej przez panią Forest za drzwiami sklepu. Jest czwarty kwietnia, dwa tysiące jedenastego roku. Ja, Emil, lat dwadzieścia jeden, znalazłem schronienie za kartonem mąki firmy ''Angela'', palę drogie cygaro na koszt szefa i czekam na ruch.

*

Dziesięć minut, dwadzieścia pięć sekund od czasu pięciu minut i czterdziestu sekund po wniebowstąpieniu pani Forest. Razem szesnaście minut i pięć sekund. Wzmocniłem mury schronu za pomocą dwóch kartonów cukru firmy ''Lady Grandma''. Rozpaczam po stracie dwóch Marsów i Snickersa. Chyba mam cukrzycę.
*

Dobra, straciłem rachubę. Przed chwilą słyszałem Szwagra. On tu jest, gdzieś niedaleko. Wódka time.

*

Żurawinowa... zawsze gardziłem. Mogła być gorsza.

*

Dopiero zauważyłem czerwoną plamę wydostającą się spod drzwi, którymi wyszła pani Forest. To sporo wyjaśnia. Żegnaj Emil. Twoje zdrowie Emil.

*

Odebrałem telefon od szefa. Mówił coś o miażdżydupsku i o tym, że jest monstrualne, że mam czekać na pomoc i nie wychodzić. 

*

Ulepiłem zamek z kukurydzianych chrupek i śliny.

*

Mijają godziny, miesiące, mam dwudniowy zarost. Chyba czuję słodkawy zapach krwi. Dopiero do mnie dotarł. Perfumy pani Forest wciąż wypełniają sklep.

*

Przyjechali. Słyszę głosy silników, ryk Szwagra, strzały. Rany, strzelają do Szwagra.

*
Wszystko ucichło. Kończę raport.
Opuściłem schron, posprzątałem, umyłem podłogę z pani Forest. W głowie mam tylko szum... chyba szok pourazowy. ''Parę terapii i będę sobą'' - tak sobie mówiłem.
Otworzyłem drzwi. 






czwartek, 1 maja 2014

Bez tytułu z serii nowel

- Hej! Dziękuję ci!
Zdjąłem buty i dotknąłem nagimi stopami mokrej trawy. Zaskrzypiało, załaskotało. Każdy kolejny krok przypominał chód po kawałkach porozrzucanego szkła. Tyle, że nie sprawiał bólu.
A woda wciąż spływała z, na pozór, ciemnego nieba...na pozór, bo to był środek dnia. Gdzieś tam wciąż świeciło słońce. I to świeciło mocno, paliło skórę wszystkich ludzi, leżących na skrzydłach żółtego samolotu, jeśli ten wzbił się ponad chmury. W końcu był środek lipca. Zakochane pary zajmowały wszystkie drzewa w parku i, siedząc na spruchniałych, zniszczonych przez dym e-papierosów, gałęziach, ponad dwa metry nad ziemią, konsumowały swoje twarze.
- Hej! Dziękuję ci!
Rozłożyłem ramiona i zamknąłem powieki. Deszcz spływał po moim ciele. Spostrzegłem, że cały jestem nagi. Czyżbym wyszedł tylko w butach? Nieważne. Powietrze było takie sterylne.
Jestem wdzięczny za to wszystko, chociaż może wydawać się takie absurdalne. Stary człowiek, którego kiedyś spotkałem, powiedział mi, że z braku wdzięczności bierze się smutek, wręcz zdegustowanie światem. A więc jestem wdzięczny... Tak... jestem wdzięczny za tamtą panią, która siedzi za krzakami i spogląda na mnie przez lornetkę. Jestem wdzięczny za te chmury... bo bez nich słońce by tak nie smakowało. Jestem wdzięczny za to, że świat zostawia najlepsze na koniec.
- Hej!
- Tobie też dziękuję.
Uśmiechnąłem się i otworzyłem oczy. Przede mną stała sylwetka, młodej... może starszej, dziewczyny. To nieważne. Też miała tylko buty i to było dosyć istotne.
- Jesteś bosy - zaśmiała się.
Twarz mnie zapiekła, spłonąłem rumieńcem. Znowu zamknąłem oczy, próbując skierować całą swoją uwagę na rozbijające się o skórę krople deszczu. Bezskutecznie. Poczułem jak o moje piersi uderza inna para, a długie ręce oplatają mnie, dotykając dłońmi łopatek. Zachwiałem się na jednej nodze i upadłem z żywym balastem na trawę. Bólowi tyłka towarzyszył śmiech dziewczyny. Nie zdążyłem stęknąć, bo już mojej szyi dotknęły ciepłe usta. I znowu śmiech. Nasze ciała się rozdzieliły, po chwili z drobnych rąk towarzyszki buchnął mały płomyk. Mimo wody.
Skrzywiłem się, moje płuca wypełnił zapach gryzącego dymu.
- Czemu palisz? Przestań!
W jednej chwili wydało mi się, że świat doznał jakiegoś szoku.
Dziewczyna zaczęła płakać. Łzy zmieszały się z deszczem, deszcz zmieszał się z łzami. I sam czas zgubił się w tym smutnym potoku. Nie wiem kto płakał badziej, ona, czy niebo.
A ja siedziałem i próbowałem zrozumieć.