...dla własnej palety barw

czwartek, 30 stycznia 2014

Chat Cz.1

   
I




       Bóg posadził dwa ziarenka pięknego kwiatu i odszedł, pozwalając mu kiełkować. Nie różniły się one niczym, gdyby spojrzeć okiem. Gdyby spojrzeć duszą. Rosły, zawijając łodygi wokół siebie.

***

       Zadzwonił budzik w telefonie, wyrywając Ją z letargu przy cichej pracy wiatraczka w komputerze. Był to znak, że powinna już pójść pod prysznic, nałożyć czarny makijaż i przygotować się do szkoły. Zostały dwie godziny do ósmej.

***

      Dziesiąte uderzenie czołem w plastikową obudowę, kolejny raz pozwoliło na uciszenie, próbującego zepsuć Jego sen, głośnego jazgotu. Jak zwykle wygrał z niszczycielską maszyną. Ale i tak ją zbluzgał, bo go nie obudziła. Pół godziny do ósmej. Skok z łóżka, ból kolana, szybka higiena, fast food z lodówki, rozplątywanie słuchawek mp3. Wyszedł z domu za dwadzieścia pięć. Przypomniało mu się czego zapomniał, wrócił, wziął, zapatrzył się w lustro, wybiegł. 

***

       Ona weszła do swojego autobusu, kiedy On kolejny raz nie zdążył na czas. Sprawdził, dobrze mu znany, rozkład jazdy i znowu przeklnął biednego kierowcę. Mijały długie minuty, podczas których zdążył kilkukrotnie znienawidzić świat. ''W dupę was wszystkich'' - pokazał środkowy palec otaczającemu go światu i ruszył przed siebie, twierdząc, że nie po to ma te pieprzone nogi, żeby czekał na tępego idiotę, który nie potrafi przyjechać na czas. Zresztą i tak miał się spóźnić, a na pieszo to tylko trochę ponad pół godziny drogi.
       Tak zrobił, puszczając sobie w słuchawkach ''The saddest ultra brutal death suicide song''. Zostawił przystanek za sobą, zdecydowanym krokiem ruszając przed siebie. Sekundę później autobus zrobił to samo z nim. Uśmiechnął się przez zaciśniete zęby, patrząc jak żółta, metalowa dupa afiszuje się swoją obecnością. Schował głowę w ramionach i ruszył przed siebie.

***

        - Tak sobię myślę - rozpoczął donośnym głosem. - Czy fryzjer od pejsów... to pejzażysta?
        - Po prostu nie myśl - jedyny odbiorca w zasięgu szybko przerwał tę głęboką filozoficzną rozkminę.
        - Ale...
        - Nie.
       Siedzący obok Niego, najbardziej true metal, którego znał, nie był skory do fizyczności, to jest, do długich rozmów. Jemu to pasowało, potrzebował tylko osoby, która jedynie dotrzyma transcendentnego towarzystwa, i taki true metal, z niechlujnie związanymi włosami w kok: ''coby mnie nie wkurwiały'', jak najbardziej nadawał się na to stanowisko. Chociaż czasem chciałby poprowadzić z kimś wymagający dialog, w którym obaj partycypanci dyskusji byliby zagorzałymi wyznawcami puryzmu elitarnego. Bardzo lubił szperać w wikipedii, przechodząc z taga do taga, poznając coraz to nowsze zagadnienia... ale nie miał okazji skorzystać z wiedzy ''ponadprogramowej'' wewnątrz gmachu szkoły. Co by mu to dało, skoro oblewa z podstaw. ''Ten system nauczania jest tak kurewsko nudny'' - kiedyś powiedział.
         Spojrzał na towarzysza true metala, który podrygiwał tylko w rytm dobiegającego z jego słuchawek ''The saddest ultra brutal death suicide songu'' i przeniósł wzrok na przeciwległą ścianę korytarza, pogrążając się w głębokim letargu.
         Przed nimi cicho przeszła Ona, zdecydowanie ignorując otoczenie, które w rykoszecie ignorowało i Ją. Była niewidzialna w tym budynku od zawsze. A jednak. Jego myśli zjechały na chwilę z toru.

***

          Niezrównoważone psychicznie Cumulonimbusy napieprzały deszczem z nieba.
          On jak zwykle popadł w weltschmerz, siedząc w ciemnym pokoju i pisząc.



II


            Wiatr gwizdał przez okno, poruszając stronami starej gazety na parapecie. Lekka szpara sprawiła, że zepsuł się szklany pryzmat. Ciemność była na zewnątrz i dostała się też do środka. Przez małe urągnięcie we framudze okna, całe bezpieczeństwo gdzieś uleciało.

         Siedziała skulona w rogu pokoju, ze starą książką w ręce, chcąc wyemigrować do innego świata. Wyjęła zakładkę i pochylając się, złapała za końce twardej, poniszczonej okładki. Jej czarne włosy spłynęły po ramieniu, opadając na kartki niczym na taflę wody. Uspokajała się, jeszcze chwilę słysząc łomocące serce. Po chwili całe ciało uległo synchronizacji, pozwalając jej... aby czytała.
''Za górami, za lasami, w najdalszej z możliwych krain, rozległ się dźwięk zapalanej zapałki. Mały trzask, który rozpoczął swoją nieskończenie długą wędrówkę, nic nieznaczącą dla całego świata. Trafiał do wszystkich domów, budząc mieszkańców, wleciał do wszystkich nór, gniazd, lokowisk, strasząc zwierzęta, dryfował w powietrzu, sam sobie będąc skrzydłami. Lecąc, zanurzał się w delikatnych jak jedwab smugach pary wodnej, obserwując Ziemię. Rozbrzmiał w najpiękniejszych zakątkach. Na Malediwach strącił z palmy orzech kokosu, przyglądając się jak wielka skorupa zanurza się w nieskazitelnie czystym piasku. Złapał się najdłuższego promienia słońca i z pełnym obrotem świetlistej kuli wylądował wśród gór Machu Picchu, kosztując najsmaczniejszego na świecie powietrza. Skoczył z najwyższego szczytu, oddając się w ramiona potężnego wiatru, aby jego siła przyprowadziła go do wrót Petry. Zanurzył się we wnętrzu skały. Obraz zniknął. Trzask pojawił się pod stopą zbłądzonego turysty w kryształowej jaskini Meksyku. Człowiek przysłuchał się echu, które pomknęło w głąb monumentalnej architektury natury. Kryształ z selenitu podarował mu spojrzenie pełne strachu i fascynacji. Niewielki odgłos spod podeszwy jego buta zniknął w otchłani. On wędrował już dalej, szybował nad Wielkim Kanionem Kolorado, świdrując falujące wzory na pomarańczowym kamieniu. Przepłynął pod Berry Head Arch, ocierając się o ostre krawędzie skalnego mostu, spoglądając na kanadyjskie morze. Spuścił wzrok, tonąc w wodzie, aby po chwili wynurzyć się z gorącego źródła wśród tureckich skał wapiennych w Pamukkale. Został tam na chwilę i posłuchał samego siebie. Zawirował smutno i usiadł na otulonym mgłą pagórku w Toskanii. Obojętnym wzrokiem skwitował najcudowniejsze krajobrazy i pomknął ze złością dalej, aby spocząć w wielkiej sali Amsterdamu. Zobaczył koncert najsłynniejszej orkiestry i pstryknął w palce, zwieńczając zamaszysty ruch batuty dyrygenta.

         Już jakiś czas temu zauważył, że czegoś mu brakuje, że gdzieś jeszcze nie był. Osłabł mocno, już ledwo go było słychać. Tłumiony przez wiatr wleciał przez mały otwór do ciemnego pokoju, w którym...''
         - Stoję ja.
         Towarzyszący cichemu trzaskowi głos rozległ się w przeciwnym rogu Jej schronienia. Buchnęło małe światełko w rękach nieznajomego, które szybko zostało stłumione przez gęstą ciemność. Patrzył na drobną zapałkę, a tańczący na niej płomień oświetlał Jego łagodne rysy twarzy.
        - Dokończ historię - uśmiechnął się do siebie i zniknął. Z takim samym cichym trzaskiem, z jakim się pojawił.

***

         Enter.
         I znowu to się stało. Zapomniała o śnie.

piątek, 10 stycznia 2014

Rozdział Epistemy

    Ktoś rozłożył lustro weneckie, przedzielając Ocean na dwie części. Gdy przykładam polik i patrzę na wschód, widzę jak światło rozciąga się łukiem. Muszę być daleko. Czekam aż mój wzrok dosięgnie i widzę. Kryształ przecina Cieśninę Gibraltarską, strzyży czub Afryki, mija Sycylię, Kretę, Cypr... Staje w Byblos. ''Prawdziwie fenickie'' - mówię. Nie ujrzałem Wenecji, skąd moje błędne spostrzeżenia? Nie wiem. Wiele niewiadomych wyniosłem stamtąd, gdzie się... urodziłem. 
     Odkąd rozważyłem istotę Podmiotu.
     Odkąd zachciałem umrzeć, aby ożyć.
    Odkąd moim celem stała się... książka. Żebym nie przewracał pustymi... szarymi kartami. Tych mam dosyć. To one szepczą do mnie jakie jest lustro, zanim na nie spojrzę.
     Właśnie odtąd, kiedy opuściłem Doksę, ślepy na jej piękno jak każdy. Jak każdy głupiec, zapatrzony w jej szary cień powiek. Jeszcze chwila, rok, może dwa... a skończyłbym jak kamienny pomnik, bez krzty własnego wyrazu, tworzyłbym razem z nimi ten holos.
      Zapatrzony w szare źrenice, poczułem, że coś wpada mi do oka. Wtedy struchlałem, skuliłem się w bólu, którego nie czułem przy tęczówce, a gdzieś w środku... jakby kłucie serca. Mimo to, tarłem oczy, wiedząc, że one są przyczyną. Wtedy zauważyłem. Tłum ludzi, szare twarze, uniesione w górę spojrzenia, a żadne mnie nie ujrzało, zapatrzone w majestat Doksy. Mijały mnie, a w sumie nawet nie próbowały. Szły przed siebie. Ślepo. 
 
      Przy ścianie siedziała Epistema. W ręku trzymała książkę, pochylała się nad nią, chowając twarz za długimi włosami. Podszedłem do niej, parę razy zostając potrąconym przez idący tłum. Chciałem się przywitać, jednak nie wiedziałem jak. Byłem dziwnie świadom, że nie czuła mojej obecności. Trwała w swoim świecie. Usiadłem obok. Patrzyłem na bezmyślny ludzki motłoch, klejący się do Doksy. ''Idioci'' - myślałem. A sam przed chwilą byłem jednym z nich. 
- Postanowiłeś być obserwatorem? - usłyszałem cichy głos Epistemy. Spojrzałem na nią, ale jej twarz nadal była dla mnie niewidoczna. Mruknąłem tylko, nie wiedząc co odpowiedzieć. Zdawało mi się, że widzę usta, wykrzywione w uśmiechu.
- Ludzie wykorzystali już wszystkie słowa, które chciałbyś powiedzieć. Podoba ci się to?
Milczałem, wpatrując się w białe kartki jej książki. Nie było na nich żadnego śladu atramentu, po prostu, czyste, białe strony. Nic, tabula rasa. I wcale się nie zdziwiłem. Wiedziałem od początku, że jestem tutaj dla tej pustki, to ona mnie przyciągała, chciałem ją uzupełnić.
- Nic z tego. - Epistema zamknęła  książkę i coś we mnie pękło. - Musisz najpierw zobaczyć mnie.
- To spójrz mi w oczy - odpowiedziałem.
- Nie mogę tego zrobić - stwierdziła, jakby to było oczywiste.
Odwróciłem głowę, beznamiętnie przyglądając snującym się postaciom. Prychnąłem z pogardą.
- Ale chcesz tego? - Epistema ponownie zanużyła się w białej lekturze.
Jakaś postać w tłumie potknęła się i niemal nie została stratowana. Długo utrzymywała twarz schyloną ku ziemi, i rozejrzała się dookoła. Rozejrzał. Mężczyzna zatrzymał wzrok na naszym punkcie. Znałem go.
- Tak. - Poczułem ciepły dotyk na dłoni, wszystko się rozpłynęło.

*

     Bryza morskiego powietrza chlusnęła w moją zastygłą twarz, zdecydowanie zbyt nagle wypełniając moje płuca. Kaszlałem, wyrzucając z siebie chmary roztoczy, które zalęgły się w moich wnętrznościach podczas pobytu w... Nie Wiem Gdzie. Właśnie stamtąd udało mi się uciec i mam świadomość, że niezliczoną ilość razy powtarzałem słowa ''jestem wolny'', ale teraz naprawdę. Nie czuję przylegających do mnie ścian, ludzi, brudu, kiczu, wrzasków. Wszechogarniającego bełkotu.
      Cisza.
      Lekki szum wody.
      Jasność.
- Jestem wolny - szepnąłem.
Stałem na niemal idealnie płaskiej tafli wody. Zamknąłem oczy i spojrzałem za horyzont. Chciałem go zobaczyć wszystkimi innymi zmysłami. Wzrok... umie tylko zabierać. Ja chcę tworzyć. I wiem, że wrócę Nie Wiem Gdzie, aby oni zabrali to, co stworzyłem.
- Nie, Epistemo. Nie jestem obserwatorem. - Uśmiechnąłem się do siebie.
- A więc kreator? - rozległ się w mojej głowie jeden z najłagodniejszych głosów, jakie słyszałem.
    Epistema stała zaledwie parę metrów przede mną. Chciałem podejść, ale wpadłem na niewidzialną barierę. Monumentalne lustro. Weneckie.
      W końcu odsłoniła mi swoją piękną twarz. Wielkie, szkliste oczy, w których prawdopodobnie szybko bym utonął. Stała, niczym najznakomitsza muza. Otworzyła się jak najwspanialsza z ksiąg, Chwila mojego spojrzenia rodziła we mnie tysiące nowych myśli. Mogłem zabierać wszystko czego potrzebuję, a w jej oczach nigdy miało nie być niedostatku.
- A więc twórz dla nich. - Epistema obkręciła się pięknie. - A gdy upłynie twój czas, zabierz ich tutaj.
        W ręce trzymałem jej pustą książkę. Otworzyłem na pierwszej stronie, przygładziłem delikatną kartkę i zetknąłem stalową końcówkę pióra z jej powierzchnią, zawijasem rozpoczynając pierwszy...




czwartek, 9 stycznia 2014

Meksykański szczur mariachi

Odgrzewany kotlet.
-----


Gdzieś w Meksyku. Gdzieś w kanałach. Z ciemności wyłonił się długi nos. Skwitował pomieszczenie szybkim ruchem w górę i w dół. Chwila oddechu. Rozległ się cichy trzask. Mały płomyk ognia oświetlił na sekundę właściciela nosa. Ten zbliżył drobną zapałke do pyszczka. Zapalił cygaro i puścił nienagannie uformowane kółko z dymu. Szczur mariachi oparł się jedną łapą o ścianę, a drugą przygładził subtelnego wąsa. Spoglądał tak w przestrzeń, tworząc cygarowe, dymne krągłości. Myślał o kobiecie. Była kiedyś taka jedna. To szare zadbane futro, te długie wąsiki... to spojrzenie! Ach jaka ona jest wspaniała. Stojąc obok niego byłaby jeszcze wspanialsza! Ale nie ma co się oszukiwać, wolała innego. Trudne jest życie miłosne szczura mariachi. Teraz wszyscy wolą muzykę tych brudasów. Stroszą sobie futra, brudzą błotem, przebijają uszy jakimiś metalami. A słowa ich piosenek... pesadilla! Ciągle to samo, głośny jazgot i niemoralne słowa:''Trutka, trutka, trutka! Na co?! Na szczury!''. Zlituj się Boże nad tymi duszami. Zapomnieli już co to jest muzyka trafiająca do serca. Tylko nienawiść, zero miłości, wyrafinowania. Wszędzie złość. Jeszcze zobaczą do czego to ich wszystkich zaprowadzi.
Samotny szczur mariachi ściągnął swój atrakcyjny kapelusz i szarpnął struny swojej małej mandoliny. Śpiewał piękne piosenki o miłości, a jego głos niósł się po pustych kanałach. Może kiedyś do kogoś dotrze.

wtorek, 7 stycznia 2014

Bob



Bob nie wie, że stracił rodzinę. To jest problematyczne.

Czajnik zaczął piszczeć. Gorąca para zmusiła skrystalizowane cząsteczki wody na spłynięcie w dół brudnej framugi okna. Na dworze było zimno.
Minęły już dwa dni odkąd mama, tata i mała siostrzyczka wyjechały z domu. Nie powinni zostawiać Boba samego.
Wiele osób śmieje się z Boba, z tego jak chodzi, jak mówi. Ale to wywołuje tylko u niego głupawkę. Bob uwielbia patrzeć jak ludzie się śmieją i on wtedy śmieje się razem z nimi. Najczęściej przypomina to niekontrolowane duszenie się, pochrząkiwanie, ale w taki już sposób Bob wyraża swoje zadowolenie. Ulubionym kolorem Boba jest żółty, ma już bardzo duża kolekcję rzeczy tego koloru. Ale to musi być nieskazitelny żółty. Kiedy Bob znajdzie na jednym ze swoich półkowych ornamentów cień jakiegoś nieżółtego koloru - od razu go wyrzuca z krótkim: ''Ue!''.
Bardzo uporządkowany gość.
Nie rozumiał czemu mama i tata się chowają. Może czegoś od niego wymagali? Zawsze tak było, kiedy ubierał skarpetki. Nigdy nie miał na to ochoty, a było to strasznie męczące. Mama mówiła: ''Wychodzę, a jak wrócę, masz mieć je ubrane.''.
To był ten dzień, kiedy Bob postanowił sobie zrobić herbatę, taką z żółtego opakowania. Nie wiadomo skąd u niego ten pomysł, zawsze mama się tym zajmowała... Może Bob dorasta? Może uznał, że tak samo jak ze skarpetkami, które miał dzisiaj ubrane na odwrót i zupełnie nie do pary, mama się pokaże, kiedy zrobi sobie herbatę? Nic nie jadł i nie pił od dwóch dni, może to go zobowiązało? Myślę, że nie, lodówka była pełna. Głód nie wygra z przyzwyczajeniami.
Bob zdjął czajnik z gazu (którego rzecz jasna nie wyłączył, to jest mało istotne) i z trzęsącymi się rękami wycelował w kubek. Czajnik upadł. Woda chlusnęła na jego koszulkę i nogi. Bob przewrócił się i zaczął wierzgać całym ciałem, żeby uciec od tego bólu. Głośny lament towarzyszył mu w tym smutnym tańcu, wył i niezdarnie wołał: ''mamo!''.


- Nieznośna ulewa, sierżancie - stwierdził mały mężczyzna w czarnym płaszczu, przyglądając się jak krople wody roztrzaskują się na jego wyciągniętej dłoni.
- O tak, w taką pogodę chętnie bym przeleciał twoją żonę.
- Nie ma takiej pogody, w której by pan tego nie chciał, sierżancie. - Mały mężczyzna podjął próbę zapalenia fajki, ale woda przesiąknęła cały tytoń. - Szlag.
Przy roztrzaskanym o drzewo samochodzie zgromadziło się paru policjantów, jeden zajrzał do środka, po czym wykrzyczał jakieś słowa, które z trudem przebrnęły przez siekający z nieba deszcz.
- Co on tam mówił? - spytał sierżant.
- Że zwłoki są całe. - Mały mężczyzna z uśmiechem szturchnął towarzysza.
- Odejdźcie od samochodu, bo przelecę wasze matki! - sierżant podbiegł do auta, odganiając policjantów. Widać było, że wymieniają między sobą jakieś zdania, sierżant coś gestykulował, klepnął kogoś w ramię i po chwili funkcjonariusze wpakowali się do radiowozów, po czym odjechali. Mały mężczyzna, smagany przez wiatr, podszedł do kompana.
- I jak sytuacja? - zapytał, zerkając przez ramię do wnętrza auta.
- Jakiś facet koło czterdziestki.
Mniejszy podniósł brwi.
- I tyle?
Sierżant uśmiechnął się krzywo.
- Kobieta w tym samym wieku i dziewczynka, koło ośmiu.
- Ty ostatnio brałeś...
- Bierzesz małą, bo się zmieścisz. - Sierżant klepnął towarzysza w polik i z tryumfalnym uśmiechem wszedł do zdezelowanego samochodu.


Zapowiadał się piękny, słoneczny dzień. Mały, drewniany domek jednorodzinny zdawał się być gloryfikowany przez otaczającą go naturę. Korony drzew chyliły się ku niemu w pokłonie, kolorowe kwiaty, niczym dywan królewski, prowadziły do jego wnętrza, a pagórek dźwigał jego konstrukcję, wywyższając ponad inne.
Lekki letni wiaterek, zakręcił żółtymi pyłkami w powietrzu. Majestatycznie dryfujące nasionka, przedostały się przez szparę w skrzypiących drzwiach domku. Wnet rzuciła się na nie chmara roztoczy, broniących wnętrza opuszczonego mieszkanka. Chociaż dużo większe nasionka były pchane przez ciepły wiatr, to legiony kurzowych wojowników nie dawały łatwo za wygraną, próbując zdusić nieproszonych gości i przycisnąć ich do desek podłogi. Wiele nasionek zostało oblepionych przez masę agresorów, lecz pozostałe się nie poddawały. Rozegrała się walka. Krótka walka, bowiem wiatr zawiał mocniej i uchylonym oknem wleciało więcej żółtych pyłków, przedzierając się przez kurzowy posterunek. Teraz razem dryfowały po pustym mieszkaniu, osiadając na wybranych meblach, obrazach, czy sprzęcie AGD.
Jeden, samotny pyłek przeleciał przez kuchnię, mijając stare drewniane półki, sczerniały blat, zardzewiały czajnik i pokryte tkanką miękką kości. Zawirował obojętnie i wleciał do następnego pokoju. Nieśmiałe promienie słońca przedostawały się przez szpary w dachu, otaczając pomieszczenie tajemniczą poświatą. Było szaro, brudno, brzydko, w środku nie znajdował się żaden warty uwagi przedmiot... z jednym wyjątkiem. Wyróżniała się tam niewielka półeczka, na której leżały wszelkiego rodzaju przedmioty. To tam pyłek postanowił wylądować.
Może spod grubej warstwy kurzu dojrzał bliźniaczy kolor.

sobota, 4 stycznia 2014

Oczy (horror) cz.1

     Czuję stado małych igiełek, dotykają mojej skóry. Są na twarzy. W okolicy oczodołowo - skroniowej. Głęboko w czaszce. Zwalczam ból, chowając głowę pod ramionami. Zaciskam zęby, szarpię włosy. Jednak oczy mam szeroko otwarte. Patrzę się w ziemię, a ziemia patrzy się na mnie. Ściany patrzą na mnie. Całe ciemne pomieszczenie pilnuje mnie wzrokiem.

                                                                                *

     Znowu w tej nudnej restauracji. Znowu z nią, piękną jak zawsze, chociaż teraz tego nie dostrzegałem. Kochałem jej zapach, tak samo chwilę, w której z czułością gładziła moją dłoń. Patrzyła na mnie tak troskliwie... i tak szczerze. Mimo wszystko, wolałbym jakby skierowała swoje oczy w inną stronę.
- Wiem, że to był twój najlepszy... - wzdrygnąłem się gdy to mówiła. Czemu znowu to przywołuje? - Przepraszam... Nie chcę znowu zaczynać, ale widzisz Mat, martwię się o ciebie. Czuję jak cię tracę. Strasznie oziębłeś...
- To przejdzie, obiecuję - uśmiechnąłem się blado. Ona jest teraz wszystkim. Nie mogę jej stracić. Ciągle to sobie powtarzam. Kiedy to się skończy...? Nie chcę jej unikać. Nie mam zamiaru dłużej gapić się na ten durny stół. Spojrzę jej w oczy. Teraz. I wszystko będzie jak dawniej. Nie bój się. Mimo, że dostanę zaraz palpitacji serca, a każda sekunda jest niczym wielki głaz upadający z echem w mojej głowie. Przełamię się.
Zacisnąłem pięści i zanurkowałem w jej spojrzeniu.
       Oblał mnie zimny pot. Jestem taki durny. Nigdy się nie nauczę. Znowu ujrzałem tą twarz. Wielkie oczy lalki, przeszywające na wskroś. Płaczące czernią, rozchodzącą się po sinej twarzy. Chmara igieł zasiadła na moim ciele. Krzyczałem. Krzyczałem i wybiegłem, słysząc jej słodki głosik przywołujący moje imię, tak bardzo niczego nieświadomy.
        Od jego śmierci wszystko się zaczęło. Czuję na sobie tysiące spojrzeń. Wiem, że nie mogę żadnego odwzajemnić, zawsze będzie tak samo. Biegłem przez środek mrowiska. Nowy York w godzinach szczytu. Jedna myśl: uciec. Jak najdalej.

                                                                              *

     Nienaturalny wytrzeszcz oczu. Świdruje całe ciało, błyskawicznie skanuje wzrokiem jak kameleon. Czarna ropa sączy się z oczodołów. Miesza się z krwią, spływa po suchej wardze przeciskając się między zgniłymi zębami. Skapuje na trędowaty język. Wielkie zabawkowe oczy wbijają się we mnie. Jestem uwięziony w ich odbiciu. Zamknięty w ciemności - torturują mnie. Ból rodzi się w brzuchu i ciśnie się ku górze. U końca płodzi tragiczny krzyk.
Lament zwrócił uwagę wszystkich szpetnych spojrzeń, które zgromadziły się wokół mnie.
Nie chcę waszej pomocy.

                                                                               *

- Przyspiesz Mat. Muszę skopać tym draniom tyłek.
Znowu nacisnąłem pedał gazu.

Niech licho porwie tego, kto wprowadził zwyczaj składania wizyt. ~ Carlo Goldoni


----

- Podnieś się Dan, no nie wydurniaj się, haha - człowiek, którego szarpię za podartą koszulę jest moim bratem. Nie mamy tej samej matki, jednak uważam, że ten martwy człowiek, któremu rwę jeszcze mocniej koszulę od zawsze był moim bratem. - Danny, haha, co ty...
      Trzask łamanej gałęzi. Jego głowa owalnym ruchem obróciła się w moją stronę. Znowu sądzi mnie swoim martwym wzrokiem. Patrzy na mnie z wyrzutem. Jego śnieżne oczy wystające spod krwawej brei są na mnie złe.
- Przepraszam stary, no weź - teraz wzrok przybrał grymas nienawiści. Jego oczy są takie szkliste, że mogę się w nich przejrzeć. Jednak nie ma mnie w odbiciu, tam też jest on. Żółć wypełniła mu oczy, zaczyna się wylewać. Nie wiem czemu. To ja czuję jak płynie. Lepkie zimno spływające po policzkach. Kisielowata maź nagli do ust, wypełnia uszy. Martwy Dan złapał mnie za dłoń.

- Pomóż Mat.

                                                                              *

     Jestem cały śliski. Drę się, a mój głos roznosi się po pustym mieszkaniu. Pytam ''Dlaczego?!'', a ściany odpowiadają tym samym. Wpycham sobie palce do gardła i wymiotuję. Wgryzam się w nadgarstek i wyję. Klęczę i powoli oddycham. Wbijam ślepia w brudną podłogę. Słyszę swoje serce. To dobrze, to znaczy, że się uspokajam. Czuję otaczający mnie zatęchły zapach. Kurz drażni gardło. Znowu zaczynam zauważać swoje zapuszczone mieszkanie. Stare deski skrzypiące pod moimi kolanami, parę wiekowych mebli, ciemne ściany, szary sufit. Na pokój przypada jedna zakurzona żarówka bez klosza. Źrenice już bardziej nie mogą mi pomóc w łapaniu światła. Szybko. Okna. Tak, muszę otworzyć okna. Lekki powiew wiatru. Krzta świeżego powietrza. Jak dobrze jest poczuć na sobie promień słońca. Pamiętam. Zawsze zamykałem oczy i śmiałem się, korzystając z ciepłej, suchej kąpieli. Czemu nie, teraz też mogę skorzystać z tej dobroci.

                                                                              *

     Wziąłem prysznic. Pierwszy raz od tygodnia umyłem swoje krótkie czarne włosy. Usunąłem zapach trolla z jamy ustnej. Naprawdę czuję się bardzo świeży. Tak, jestem niespokojny. Ale mam to w dupie. Nie zatruwaj mi życia Dan. Wiem, że to ty. Pogódź się z tym, że umarłeś.
- Won stąd! - wyrwało się ze mnie. Żarówka w pokoju pękła. Poczułem bolesne kłucie w plecach. Moje oczy powędrowały w stronę dźwięku. Na sznurku zwisał sam gwintowany trzonek po żarówce. W jego miejscu unosił się niewielki dymek, który pozostał w wyniku wybuchu.
- Dobrze? - szepnąłem sam do siebie. - Poszedłeś sobie. To już koniec.
To już koniec. Będę żył jak normalny człowiek. Zadzwonię do Amy, przeproszę ją, wytłumaczę jakoś swoje zachowanie. Zbuduje wszystko od nowa. Tak, dam radę. Czas wyjść na zewnątrz.
     Złapałem portfel i zarzuciłem na siebie poszarpany płaszcz. Po paru krokach zdecydowałem jednak, że bez niego będzie lepiej. Poprawiłem fryzurę i pierwszy raz od tygodnia chwyciłem za klamkę od mieszkania. Wychodząc jak najszybciej zamknąłem drzwi, żebym nie zmienił zdania. Coś białego mignęło przed moimi oczami. Ktoś przyczepił kartkę na wizjerze. Duży niewyraźny druk nakreślony grubym czarnym tuszem.

''POMÓŻ MAT''

Najlepsze są wizyty krótkie - Isokrates

-----

     Stoję i gapię się na białą kartkę ubrudzoną plamą atramentu. Już dosyć długo. Wytrzeszczam oczy i pytam się co jest do kurwy nędzy. Co to ma znaczyć. Miałeś sobie już pójść w diabły. Co znowu, co to jest...? Wibracje w kieszeni wybudziły mnie z tego wewnętrznego letargu. Jednak nie za pierwszym razem - trzy nieodebrane połączenia. Amy. Usiadłem na poręczy schodów, prowadzących w dół klatki i wybrałem numer. Jedna ręka z przyciśniętym telefonem do ucha, druga trzymająca w garści włosy na głowie. Nadal patrzę na widniejący przede mną czarny bazgroł, czekając aż ona odbierze. Jest. Ten cichy, aksamitny głosik.
- Halo? To ty, Mat? - milczałem, tak długo nie słyszałem tego głosu. Dźgnął mnie brutalnie w serce. Jedyne co mogłem, to głośno oddychać.
- Halo? Jesteś tam? Mat?
- A... - oderwałem wzrok od naznaczonych drzwi i mocniej szarpnąłem za włosy. - Amy! - krzyknąłem to tak nagle. Na pewno ją przestraszyłem.
- C-co się stało? - jej głosik stał się jeszcze słabszy, jakby zaraz miał zniknąć. Wydawała się być jeszcze bardziej filigranowa niż zwykle.
- Przepraszam. Amy, przepraszam - muszę być ostrożny, nie chcę, żeby teraz mnie zostawiła. - Wcale nie chciałem krzyczeć. Teraz ani wtedy. Przepraszam Amy. Chcę się znowu z tobą spotkać - jak odmówi to koniec.
- Proszę...
- Dobrze.
Wygrałem. Umówiliśmy się. Już dzisiaj, za trzy godziny. Wszystko naprawię. Odetchnąłem głęboko. Gdy się rozluźniłem, coś szarpnęło mnie za spód koszuli.
- Proszę pana, czemu pan przykleil tę kartkę do drzwi? - była to na oko sześcioletnia dziewczynka w różowej sukience. Dziecko rodziny z piętra wyżej.
- To nie ja. Jakiś dowcipniś nabazgrał na niej głupoty i postanowił przypiąć do mojego mieszkania.
Dziewczynka przyjrzała mi się uważnie.

- Ale ona jest pusta.

                                                                             *

     Wybrałem złą pogodę na naprawianie swojego życia. Świat owinął się w szary papier toaletowy, a spłuczka w niebie się spieprzyła. Wpół do trzeciej. To już pora. Mam nadzieję, że nie wyglądam tak źle. Zapukałem. Prawie od razu doszedł mnie odgłos stąpania drobnych nóżek. Szczęk zamka. Drzwi się uchylają. 
     Pierwsze co ujrzałem to zakręcony kosmyk złotych włosów. Przebiegłem wzrokiem przez kuszący biust, ku szyi. Ale co dalej? Spojrzałem trochę wyżej, mała, gładka bródka, wyżej, kształtne, czerwone usta, wyżej, drobny, lekko zadarty nosek. Dalej, jeszcze wyżej. Już go tu nie ma. Patrz.

                                                                              *

     Serce prawie złamało mi żebra. Zamroczyło mnie, zachwiałem się. Czuje, że moja głowa robi się coraz mniejsza, krew pulsuje za szybko. Za gorąco. Znowu je widzę. Już zapomniałem jak wyglądają. J e j oczy, widzę j e j morskie oczy. Za piękne, żeby były prawdziwe. Patrzą na mnie z taką troskliwością.
- Wyglądasz koszmarnie Mat - uśmiechnęła się lekko, jakby się bała reakcji. - Jesteś cały mokry. Chodź.
Złapała mnie łagodnie za dłoń i poprowadziła do swojego schludnego mieszkania. Kiedy ostatnio czułem się tak pięknie? Z każdym krokiem zapach jej domu coraz to bardziej pobudza mój od dawna zagracony smrodami zmysł olfaktoryczny. Lawenda i lekka nuta pomarańczy gładzą mój nos. Błogi zapach płynie przez zatoki i odurza mnie, rozpływając się w płucach. Nigdzie nie widzę kurzu. Nie czuję kurzu. Wszędzie tak jasno. Powiedziałbym, że to lokum jakiegoś anioła... Gdybym w któregoś wierzył.
- Usiądź Mat - uśmiechnęła się pewniej niż za pierwszym razem. - Napijesz się czegoś?
Usiadłem przy stole w kuchni.
- Masz jakąś kawę? - bąknąłem.
- Jakąś tam mam - jeszcze raz obrzuciła mnie swoim bajecznym wzrokiem i sięgnęła do najwyższej półki, słodko stając na paluszkach. Podziwiałem jej szczupłą sylwetkę. Wygląda tak niewinnie, a zarazem tak pociągająco. Spuściłem wzrok i zacząłem się bawić łyżeczką.
- Ile słodzisz?
- Dwie.
     Przesunąłem łyżeczkę jeszcze parę razy i spostrzegłem coś. Na drewnianym stole widnieje niewielki rysunek. Wyryty czymś, najprawdopodobniej nożem. Oko zamknięte w trójkącie. Jego gałka jest zwrócona w moją stronę. Przypadek.
- Amy... - przytaknęła cicho, żebym kontynuował. - To twoje dzieło?
- Co? - odwróciła się i podeszła do mnie.
- Tutaj, na stole - pokazałem jej miejsce na którym widniał ten znak. - zmrużyła oczy.
- Faktycznie. Jest tutaj mała ryska - uśmiechnęła się do mnie z politowaniem. - Och, Mat, nie wiedziałam, że jesteś takim pedantem.
Spojrzałem jeszcze raz na wyryty rysunek. O co jej chodzi. Mała ryska?
- Proszę - Amy postawiła przede mną filiżankę kawy, jednocześnie kładąc rękę na moim ramieniu. Usiadła naprzeciwko, wpatrując się jak łykam zrobionego przez nią napoju.
- Mam koszmary - zacząłem. - Od miesiąca codziennie śni mi się Danny. Jak umiera - spojrzałem kontrolnie na Amy. Już się nie uśmiechała. - I w tym śnie... Jestem razem z nim w samochodzie. Za każdym razem prosi mnie o pomoc - mówiąc to obracałem w dłoniach filiżankę. Chyba spaprałem sprawę. - Nie wiem co z tym zrobić.
Amy wyciągnęła swoją drobną rączkę i położyła ją na mojej dłoni, powoli gładząc. Znowu spojrzała na mnie tym pełnym troski wzrokiem.
- Może... Powinieneś porozmawiać o tym... z... z księdzem? - wiedziała, czego się spodziewać. Parsknąłem śmiechem.
- No pewnie. To na pewno znak od Boga. Pewnie chce mnie nawrócić, albo pies wie co jeszcze.
- Mimo to... Spróbuj z nim porozmawiać. Może to w tym leży problem...
Moje usta mimowolnie ułożyły się w kpiący uśmieszek. Powstrzymałam jednak chęć zbluzgania jej pomysłu.
- Zobaczę co da się zrobić - ścisnąłem jej małą rączkę i spojrzałem głęboko w oczy. Ale ona jest piękna.  Pociągnąłem lekko jej dłoń do siebie i zacząłem pochylać się w jej stronę, nadal zanurzony w tych pięknych oczach. Pozwoliła mi. Tak blisko. Coraz bliżej. Czuję już jej zapach. Nasze nosy się zetknęły. Następnie usta. Jest taka gładka. Taka pachnąca. Po chwili nasze wargi się rozłączyły.
- Chodź - złapała mnie za rękę i zaprowadziła na górę.

Nie ma jak w domu

------

     Przywarła mnie nagiego do łóżka. Ma na sobie już tylko cienki podkoszulek, przez który prześwitują jej kształtne piersi. Mimo moich dużych dłoni nie jestem w stanie objąć tego magnesu jedną ręką. Rozłożyła nogi na moim brzuchu i oparła się o mój tors. Zaczęła powoli się pochylać, pięknie wygięta na moim ciele. Przesuwa swoje delikatne dłonie wzdłuż mojego mostka, przyjemnie muskając złotymi lokami. Zamknęła mocno zielone oczy i złożyła swój słodki pocałunek. Czuję jej niespokojny, przerywany oddech. Szybkie bicie serca. Wyprostowała się i ściągnęła tę ostatnią dzielącą nas warstwę. Teraz gorąco mnie zabija. Jej boskie, jakże podniecające ciało zapaliło we mnie pochodnię żądzy. Już dłużej nie mogłem się powstrzymywać. Podniosłem się i złapałem Amy za drobne uda. Za chwilę usłyszałem jej cichy jęk. Jej klatka unosiła się coraz szybciej. Piersi wędrowały w górę i opadały rytmicznie. Zaczęła się symfonia dźwięków. Objęła moją głowę i wtuliła do siebie. Mogłem posmakować jej miękkości. Do tego jej aksamitny zapach, czuję, że zaraz głowa mi wybuchnie. Już nie mogę. Złapałem tę bezbronną, nieziemsko malowniczą lalkę i przewróciłem brutalnie na plecy. Przygniotłem do puchatej pościeli. Ponownie się w niej zanurzyłem, Amy zawołała błogo. Jej małe dłonie powędrowały w stronę moich pośladków, podczas gdy ja już przestałem myśleć i w transie nabierałem szybkości. Jęk za jękiem. Złapałem jej piersi. Ostatni brutalny ruch. Lament anioła. Nasze oddechy się zsynchronizowały, powoli słabnąc. Spojrzałem w jej załzawione oczy, ona tylko przywołała moje imię.

                                                                                *

     Obudziło mnie stukanie w okno. Zdjąłem z siebie kołdrę i usiadłem na brzegu łóżka. Oparłem dłonie o kolana i rozmasowałem czoło. Czuję słonawy zapach.
Już pamiętam.
     Spojrzałem za siebie, Amy słodko spała z odsłoniętą piersią. Znowu stukanie. Skierowałem wzrok w stronę dźwięku. Jakiś ptak wyżywa się na szybie. Niech go diabli. Stuk puk, stuk puk. Szelest kołdry. Amy się przebudziła.
- Dzień dobry kochanie - przetarła szkliste oczy i cicho ziewnęła. 
Stuk puk. 
Uśmiechnąłem się lekko w odpowiedzi.
- Wiesz Mat... Kocham te ciche poranki. Kiedy nic nie zakłóca ciszy - poczułem mocne uderzenie, gdy usiadła na drugim brzegu łóżka, zdejmując z siebie kołdrę. Nadal jest tak samo powalająca.
Stuk puk.
- Tak... Oprócz tego cholernego ptaka.
- Ptaka? - Amy zarzuciła lokami i spojrzała w stronę okna.Stuk puk - O, faktycznie, stoi tam kruczek. Ale samym patrzeniem chyba nie zakłóca ciszy?
Stuk puk.
- Przecież stuka tym dziobem jak głupi.
- Chyba się nie wyspałeś. - rzuciła przez ramię, naciągając na siebie koszulkę. - Idę zrobić kawę.
Rozległ się pisk czajnika dochodzący z dołu. Stuk puk.
- Wstawiałaś wcześniej wodę?
- Co? - Amy spojrzała na mnie pytająco.
- Czy wstawiłaś już wodę na kawę?!
- Nie... Jak to miałam zrobić. - odpowiedziała zmieszana.
Stuk puk.
Amy obrzuciła mnie znowu troskliwym spojrzeniem i zeszła na dół. Bez słowa ubrałem się i poszedłem za nią.
     Schodzę z piętra w stronę kuchni. Znowu ten sam widok. Amy stojąca przy blacie, sypiąca kawę do filiżanek. Z tą różnicą, że miała na sobie ciut przydługą - jednak niewystarczająco długą - koszulkę. Wszystko wydaje się być normalne. Jednak nie czuję... nie czuję tej wspaniałej atmosfery bijącej od każdej ściany. Zapachy gdzieś się ulotniły. Poza tym... ten hałas. Czajnik nie przestaje piszczeć. Czemu ona nic z tym nie zrobi? Zatrzymałem się przy stole. Złapałem za oparcie krzesła, chcąc usiąść, jednak szybko zrezygnowałem. Ten sam znak. Nie. Znaki na całym blacie stołu.
Stuk. puk.
Amy zalała wrzątkiem filiżanki. Odstawiła piszczący czajnik. Nie odwracając głowy, przywołała mnie ręką do siebie.
Stuk puk.
Czemu się nie odwróci?
- Mówiłaś coś?
Spojrzałem na jej dłoń, po czym przeniosłem wzrok na jej oczy. Znowu. Sączyły czarną ropę.

- POMÓŻ MAT!

*

     Biegnę wzdłuż nowojorskich ulic. Biegnę i odpycham śmiejących się w twarz marionetek - ludzi. Płaczące cygańskie dzieci wpychają się pod nogi z wystawionymi rękami. Wbiegam w coraz większy miejski jazgot. Jeden wielki burdel. 
Gardzę nimi wszystkimi.
Tylko ja posiadam tutaj własną świadomość. Tylko mnie na to stać. Spieprzajcie mi z drogi, kukły.


Stuk Puk ~ Bartosz Charysz



czwartek, 2 stycznia 2014

Wiadomość do S.C.

Słuchałem, widziałem Phantom of the Opera - NA ŻYWO. Teraz mogę umrzeć. Prócz tego wiele świetnych musicalowych piosenek. Filharmonia? Chodziłem, chodzę i będę doń chodził. Motylki w brzuchu to nie tylko miłość - to przede wszystkim prawdziwa muzyka.

Zamieszczam zdjęcie bohatera mojej świątecznej nowelki dla ojca pod choinkę.





Siedzę sobie na ławce i spoglądam na szwajcarski las. Obserwuję życie budzące się z wolna… Jak lawa. Płynie powoli, pochłaniając kolejne to istnienia, żeby nocą zastygnąć. I tak każdego dnia. Zapach porannej rosy łagodnie pieści mój nos, a w uszach rozbrzmiewa leśny szum i odgłos przejeżdżającego w oddali pociągu. Zamknąłem oczy. Parę metrów ode mnie rozległo się ćwierknięcie. Uniosłem lekko powiekę jednego oka, jednak niczego nie zauważyłem. Drugie ćwierknięcie. Rozejrzałem się uważniej. Pusto. Coś dziwnego. Ptaszyna incognito. Z powrotem zmrużyłem powieki, jednak po chwili usłyszałem cichy, niski głos: ‘’Tutaj’’. Szeroko otworzyłem oczy i zbadałem ziemię w okolicach ławki. Moją uwagę przykuł dość nietypowy jegomość. Mały wróbelek podskakujący z nóżki na nóżkę. Na jego łebku znajdował się wielkości naparstka czarny cylinder, owinięty błyszczącą, czerwoną wstążką. Nieznajomy był też opatulony maleńkim, zielonym szalikiem z mikroskopijnymi, białymi frędzelkami. Przetarłem oczy i przyglądałem mu się w ciszy. ‘’Halo, słyszy mnie pan?’’ – odezwał się, spoglądając czarnymi oczkami. Bąknąłem tylko krótkie: ‘’Tak?’’ - sam nie do końca pewien czy to normalne, że słyszę. Jegomość wróbel ukłonił się nisko i spytał o drogę… na biegun północny. Wskazał tylko zepsuty kompas, który przyczepiony do złotego łańcuszka chował za szalikiem i wyjaśnił, że ma bardzo ważną informację dla szanownego pana S. C., więc potrzebuje pomocy, bo wiadomość musi zostać niezwłocznie dostarczona. Nie analizując, co jakiś pan S. C. robi na biegunie północnym, poprosiłem o pokazanie tego małego kompasiku. Jestem w końcu emerytowanym zegarmistrzem. Co jednak nie oznacza, że jestem kompasmistrzem, ale potrafię naprawiać wszystko co małe, a przynajmniej tak mi się wydaje. Także poprosiłem jegomościa, żeby poczekał chwilę i skoczyłem do mojego domu po mini śrubokręciki, a gdy wróciłem, wziąłem się za rozkręcanie sprzęciku. Mały wróbel, przyglądał mi się uważnie, poprawiając co chwile zsuwający się cylinder. Mechanizm nie był skomplikowany, w porównaniu do zegarków, w kompasach praktycznie go nie ma. Wystarczy po prostu sprawdzić, czy się nie siedzi na magnesie, albo czy coś nie blokuje igły. W tym przypadku była to druga opcja. Gdy rozkręciłem to cudo, od razu posypało się mnóstwo drobinek piachu. Wróbelek stęknął: ‘’Ajajajaj, musiało do tego dojść w Afryce!’’. Spojrzałem na niego pytająco, po czym dodałem, że pewnie spory kawał drogi już przebył. ‘’Taki niewielki homo viator jest z ciebie’’ – oznajmiłem. Odparł, że owszem, ale bez ‘’homo’’. Zaśmiałem się i po chwili oddałem mu działający już kompas. Podróżnik ukłonił się uprzejmie i odleciał. Odprowadziłem go jeszcze wzrokiem, zanim nie zniknął za kłębiastymi chmurami. ‘’Wiadomość do S.C. …’’  - mruknąłem pod nosem i uśmiechnąłem się.