...dla własnej palety barw

niedziela, 4 maja 2014

Forest

W Europie - Miś. W mniej rozpieszczonej Europie - Niedźwiedź. Na terenach Alaski - Monstrualne Miażdżydupsko. W Rosji - Szwagier. W kręgach poetyckich - gargantuiczny bies okryty szorstką sierścią szatana.
I ja - Emil. Odkąd zacząłem pracę na stanowisku sprzedawcy artykułów drogich, niezbędnych do życia i jedynych w tej zarośniętej ziemią tundrze, stwierdziłem, że jest bezpiecznie. Bo z pozoru było. W końcu odludzie - parę domów na krzyż w promieniu od cholery kilometrów. No po prostu spokój.  
Dzienną dawkę klientów szło zliczyć na palcach jednej ręki. Ale, no cóż... ten plus okazał się być zarazem sporym minusem, o czym dowiedziałem się po czasie. Bo ja naprawdę chciałem uciec od nawałnicy niepotrzebnych mi do szczęścia rozmów z jeszcze bardziej niepotrzebnymi mi do szczęścia ludźmi.
A to ci dopiero porażka życia.

*

Los tak chciał, żebym umarł słuchając wywodów samotnych emerytów.
Jeszcze nigdy podczas swojej krótkiej egzystencji nie otrzymałem od drugiego człowieka takiej dozy zaufania, czy jakkolwiek to nazwać, w trakcie pierwszej wymiany zdań.
Pieczołowitość prowadzonych konwersacji sprawiła, że poczułem się jakbym sam wymacał raka piersi pani Begum, urodził córkę o imieniu Melody, która wyszła za mąż, ma czwórkę dzieci i niestety nie ma dla mnie czasu, zmagał się z prostatą od dwudziestu pięciu lat, zawiódł syna, który mnie nienawidzi, tęsknił za Michaelem, bo nieszczęśliwie mnie opuścił i przeżył co najmniej cztery zawały.
I jeszcze szanowna, kur-dę, pani Forest (jedyny, niestety, ''forest'' w okolicy), która, chyba za każdym razem kiedy odwiedza sklep, czuje obowiązek, wręcz zew, wytarcia gówna z buta na progu. Ja nie wiem, czy ona specjalnie przed wejściem kręci się w okolicy w poszukiwaniu najobfitszego okazu kału, który mogłaby rozprowadzić na moich (dobra, mojego szefa) biednych sosnowych panelach.
- Hej... kochanie. - Uwaga, rzygam! Patrzeć, jak osiemdziesięcioletnia staruszka, która zapomniała, że jest osiemdziesięcioletnią staruszką, zbliża się do ciebie (nie wspomnę o różowych kozaczkach i skórzanej kurteczce), wymawiając z mocą gwiazdy playboya: ''ko-cha-nie'', po każdej sylabie, zasysając pomarszczone usta i cmokając potężnie, czy też mlaskając obficie, jakkolwiek by to nazwać. - Masz może coś... - O tak, obliż swoje babcinne wargi, kocham to! - ...na suche usta?
Nieee! Nie mam, do cholery, wynoś się! Won!
- Tak, uprzejmie proszę.
Skosztuj swojego nawozu spod podeszwy.
- Mam do zaoferowania pani bardzo dobry krem nawilżający. Powinno pomóc prawie od razu.
Przynajmniej tak tu jest napisane.
- Czegoś jeszcze sobie pani życzy?
Seksbomba pani Forest życzyła sobie bardzo wiele.
- Oh...
To jest moment, w którym kulę się przed bolesnym ciosem.
- Kochany panie Miller... - staruszka puściła mi pociągające (tak to nazwę) spojrzenie. - czy znalazłby pan chwilę...
Pewnie, już pędzę, żeby oddać ci chwil... o kurde, ale syf. Musiałem pomazać ladę zapiekanką z mikrofali. Gdzie jest jakaś szmata....? He-he. Pani Forest, czy mogłaby pani przejechać swoją twarzą w tym miejscu? Nie... O, tu jest. Rany, ten keczup nie chce zejść... Kurde, co to jest? O fuj.
- ...także co pan o tym myśli?
Ale gówno.
- Tak, tak, zapraszam jutro, pomyślimy.
Już nie wnikam jakie słowa padły z ust staruszki, że moja odpowiedź tak ją ucieszyła. Ale wyszła. Wyszła i po chwili rozdarła się swoim skrzeczliwym głosem. Coś łupnęło, coś chrupnęło, coś upadło. Coś zabrzmiało jak część urokliwej nocy w Rosji. Pamiętam trochę przez mgłę, ale dobrze się wtedy piło z chłopakami. Tak... Ktoś wtedy krzyknął: ''Szwagier idzie!'', a później ktoś jeszcze coś w stylu: ''Idźmy po prędce, gdyż niechybnie czarna mara nas nawiedziła''. Wtedy go usłyszałem. Enigmatyczna postać przed którą wszyscy spieprzaliśmy. Szwagier... Skurwysyn matki natury, niedźwiedź.


*

Pięć minut, czterdzieści sekund od czasu tajemniczej serii onomatopej wydanej przez panią Forest za drzwiami sklepu. Jest czwarty kwietnia, dwa tysiące jedenastego roku. Ja, Emil, lat dwadzieścia jeden, znalazłem schronienie za kartonem mąki firmy ''Angela'', palę drogie cygaro na koszt szefa i czekam na ruch.

*

Dziesięć minut, dwadzieścia pięć sekund od czasu pięciu minut i czterdziestu sekund po wniebowstąpieniu pani Forest. Razem szesnaście minut i pięć sekund. Wzmocniłem mury schronu za pomocą dwóch kartonów cukru firmy ''Lady Grandma''. Rozpaczam po stracie dwóch Marsów i Snickersa. Chyba mam cukrzycę.
*

Dobra, straciłem rachubę. Przed chwilą słyszałem Szwagra. On tu jest, gdzieś niedaleko. Wódka time.

*

Żurawinowa... zawsze gardziłem. Mogła być gorsza.

*

Dopiero zauważyłem czerwoną plamę wydostającą się spod drzwi, którymi wyszła pani Forest. To sporo wyjaśnia. Żegnaj Emil. Twoje zdrowie Emil.

*

Odebrałem telefon od szefa. Mówił coś o miażdżydupsku i o tym, że jest monstrualne, że mam czekać na pomoc i nie wychodzić. 

*

Ulepiłem zamek z kukurydzianych chrupek i śliny.

*

Mijają godziny, miesiące, mam dwudniowy zarost. Chyba czuję słodkawy zapach krwi. Dopiero do mnie dotarł. Perfumy pani Forest wciąż wypełniają sklep.

*

Przyjechali. Słyszę głosy silników, ryk Szwagra, strzały. Rany, strzelają do Szwagra.

*
Wszystko ucichło. Kończę raport.
Opuściłem schron, posprzątałem, umyłem podłogę z pani Forest. W głowie mam tylko szum... chyba szok pourazowy. ''Parę terapii i będę sobą'' - tak sobie mówiłem.
Otworzyłem drzwi. 






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz